Menu Zamknij

Jarosław Marek Rymkiewicz, Ułani. Giń, piękny ułanie!

W jednej z najbardziej zapadających w pamięć scen Trans-Atlantyku Witolda Gombrowicza bohater – alter ego pisarza – stoi na nabrzeżu i patrzy na oddalający się statek Chrobry, na którym jego rodacy udają się do Ojczyzny, by spełnić odwieczny obowiązek i bronić jej własną krwią przed niemiecką nawałą. „A płyńcież wy, płyńcież Rodacy do Narodu swego!” – krzyczy narrator. – „Płyńcież do Narodu waszego świętego chyba Przeklętego! Płyńcież do Stwora tego św. Ciemnego, co od wieków zdycha a zdechnąć nie może!”. Gombrowicz jako pierwszy tak donośnie zamanifestował ten trudny do zniesienia ciężar historii, który odciska się piętnem na każdym kolejnym pokoleniu. Jednakże autor Trans-Atlantyku patrzył na wszystko z dystansu: Argentyna znajduje się na drugim końcu świata, wystarczająco daleko, by nie dolatywał tam zapach macierzanki i nie dobiegała melodia Roty. Jarosław Marek Rymkiewicz postanowił tymczasem z tych samych elementów utkać tekst inny: bliższy i swojski, podnoszący polskość do sześcianu.

Co może bowiem być bardziej znajome i wzruszające polskie serce, niż widok białego dworku, zamieszkanego przez piękne kobiety, do których w odwiedziny przybywają walczący na nieodległym polu bitwy ułani? Dookoła rosną brzozy, po tyczkach pnie się groszek, a nad głową krążą bociany. Wszystko ma tu swoje naturalne miejsce: brzozy posłużą za krzyże dla poległych, kwiaty groszku przyozdobią ich mogiły, bociany zaś przyniosą nam nowych bohaterów, tych, którzy „na śmierć idą po kolei”. Bo – paradoksalnie – żyć w tej arkadii się nie da, można za nią tylko umrzeć. Atakowana ze wszystkich stron, w swej świętej misji napotykająca coraz to nowych wrogów i uzurpatorów, domaga się nieprzerwanie nowych ofiar. Kto się nie zdecyduje ruszyć z szablą w bój, ten skazuje się na ostracyzm i wymazanie z kart historii. W tej ostatniej zapiszą się bowiem tylko ci najwaleczniejsi, kontynuatorzy, a zarazem twórcy narodowych mitów, dzielni bojownicy „o wolność naszą i waszą”.

Ułani to – by użyć terminologii wojskowej – salwa z wielkokalibrowych dział ironii, a wręcz absurdu w owe podstawy romantycznej tradycji literackiej, czerpiącej z narodowej mitologii, a zarazem kształtującej kolejne pokolenia naszych krajan. Mickiewiczowi obrywa się za ckliwy obrazek zaściankowego dworu, Słowackiemu – za wsadzone w usta Kordiana słowa na szczycie Mont Blanc. Szczególnie druzgocącej ocenie poddany zostaje mesjanizm: wybuchowa mieszanka nacjonalizmu i mistycyzmu, dająca się ująć w stwierdzeniu, iż oddać życie w walce z wrogiem to nie tylko chwalebny obowiązek, ale wręcz największy zaszczyt, dzięki któremu trafia się wprost między niebiańskie zastępy. A przecież – mówi Rymkiewicz – w tych wypacykowanych obrazkach, wyzierających z poematów i dzieł dramatycznych, tkwi fundamentalna nieprawda. Dlatego w jego dramacie dziewice z pobielanych wapnem wiejskich posiadłości nie kryją zamiłowania do zabaw na sianie, żołdacy to osobnicy cokolwiek tępi i nieszafujący zdrowym rozsądkiem, wróg zaś okazuje się opętany nie przez nienawiść, lecz przez miłość do głównej bohaterki. Kiedy ten cyniczny realizm zderzy się z rozbuchaną prozą „ku pokrzepieniu serc”, nie może być mowy o rezultacie innym niż śmiech.

Dramat Rymkiewicza stanowi zatem dekonstrukcję dzieł wieszczów, za narzędzia obierając sobie groteskowy komizm postaci, dialogów, a przede wszystkim akcji. Ta ostatnia nie tylko stanowi wypaczone odbicie patetycznej literatury XIX wieku, ale też pozwala z pełną jasnością dojrzeć, jak trujące potrafią być narodowe mity i jak skutecznie podporządkowują one sobie zbiorową wyobraźnię, skłaniając mężczyzn do oddawania życia, a kobiety do wydawania na świat kolejnych bohaterów – owych Gombrowiczowskich Nieurodzonych. Uwikłanie w to narodowe szaleństwo sprawia, że autonomiczna jednostka znika: zastępują ją wielkie hasła, prowadzące na zgubę kolejne pokolenia. W tym oczekiwaniu na Mesjasza, który raz na zawsze pozwoli Chrystusowi Narodów wstać z kolan, umyka gdzieś jednak fakt, że Ojczyzna potrzebuje żywych, a nie martwych.

Można sobie wyobrazić, że niejedna osoba poczuje się urażona tym bezpardonowym oskubywaniem białego orła z piór. Nie brakuje wszak tych, którzy wszelkie próby odbrązawiania dziejów naszego kraju uważają za celowe destabilizowanie narodowego ducha. Każdy jednak, kto stawiałby taki zarzut, objawiłby całkowity brak zrozumienia dla sprawy, o którą walczy Rymkiewicz. Owymi atakami na polskość, które mniej lub bardziej subtelnie przypuszczają Ułani, kierują wszak dobre intencje: uleczenie z kulturowo zacementowanych kompleksów i fiksacji na punkcie zaszczytu umierania pod biało-czerwoną flagą. Po raz kolejny uwidacznia się tu podobieństwo z prozą Gombrowicza: choć można oczywiście odczytać Trans-Atlantyk nieżyczliwie, jako wyraz niechęci do Ojczyzny, to przecież równie – jeżeli nie bardziej wiarygodne – jest zinterpretowanie tego dzieła jako powodowanego autentyczną troską o przyszłość kraju. O wiele trudniej, niż żyć wzniosłymi hasłami, jest posiąść cnotę roztropności, którą przedstawiciele naszego narodu grzeszą nazbyt rzadko. Wbrew zatem pozorom, sztuka nie atakuje polskości – ona raczej stara się tę zwichrowaną wieszczami, krwią i ranami wizję tego, czym jest polskość, uleczyć i naprawiać.

A jednak – mimo że sam pomysł wydaje się słuszny – sztuka ma swoje mankamenty. Największym z nich jest tekst źródłowy, który – choć świetnie wypada w początkowych partiach – traci w dalszej części swój pierwotny impet. Szczególnie wyraźnie widać to w przewidywalnym zakończeniu. Rozciąganie niezbyt skomplikowanego, ograniczonego do naigrywania się z ikon narodowej literatury dramatu na dwie i pół godziny kończy się wrażeniem zmęczenia materiału. Szczególnie, że – wbrew początkowym nadziejom – Rymkiewicz nie bawi się słowem, a w myślach, które próbuje wyrażać, trudno doszukiwać się szczególnej błyskotliwości.

Całe szczęście Ułanów ratuje bardzo przemyślana inscenizacja. U jej podstaw stanęło założenie, by cały teatr – nie tylko scenę – zamienić w muzeum, na którego wystrój składają się różnorodne eksponaty, nawiązujące do tematyki spektaklu: wąsy Emilii Plater, postrzępione ułańskie mundury czy okienko, pod którym mają tłoczyć się żołdacy. W przerwach widzowie mogą swobodnie oglądać rekwizyty sceniczne, wśród których poczesne miejsce zajmuje kanapa omdleń, przeznaczona dla tych, którzy nie wytrzymują już napływu patriotycznych uczuć. W otoczeniu tych okazów narodowych wzruszeń poruszają się postaci żywcem przeniesione z dzieł wieszczów, sportretowane jednak ręką wyjątkowo jadowitego karykaturzysty. To właśnie one nadają tekstowi vis comica, uzyskaną przede wszystkim dzięki wykoślawianiu spiżowych posągów galerii literackich bohaterów. Mickiewiczowska Zosia – ubrany w białą sukienkę i przystrojony wstążkami wzór niewinności – przedzierzga się w uwodzicielkę, która marzy o silnym, dominującym mężczyźnie. Tytułowi ułani to nie chłopcy „jak słonecznik, w błyszczącym kołpaku, strojnym blachą złocistą i piórem koguta”, ale ludzie w zupełnie przypadkowych, współczesnych ubiorach, których ulubioną rozrywkę stanowi uganianie się za okolicznymi kobietami (za wyjątkiem jednego, wrażliwego poety o nieokreślonej orientacji seksualnej). Graf, feldmarszał, to tyleż odwieczny wróg, co zarazem najlepszy dostępny materiał na męża, który – o zgrozo – w niczym nie przypomina modelowego kata Chrystusa Narodów. W tym wywróceniu romantycznych schematów na nice mieszają się nieprzyjaciele z naszymi, żaby z bocianami, a wreszcie szlachcianka rodzi syna ordynansowi. Najgorsze, że mimo tego wszystko wydaje się być na swoim miejscu: jest wszak i wojna, i ślub, i dziecko. Można cierpieć dalej.

Oczywiście zastrzeżenia, że w rękach Piotra Cieplaka spektakl nie zyskał należytej lekkości i wciąż opiera się na niezbyt oryginalnej ironii, nadal są zasadne. Mimo wszystko nie sposób nie docenić starań reżysera i aktorów, by ożywić sztywny miejscami tekst, a jednocześnie uczynić to w taki sposób, by nawet największy patriota nie poczuł się znieważony, teatr zaś nie musiał zmieniać nazwy. Sztuka ta udała się bardzo dobrze, a przy tym spełnia doniosłą funkcję praktyczną – spuszcza powietrze z narodowego balonu. Jeżeli taki właśnie był cel spektaklu – a trudno mniemać, by był on inny – Ułani mogą (nomen omen) odtrąbić pełny sukces.

Autor: Jarosław Marek Rymkiewicz
Reżyseria: Piotr Cieplak
Teatr / Scena: Teatr Narodowy / Scena przy Wierzbowej
Data premiery: 2018
7
Dobry
Opublikowano wRecenzje, Teatr

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

×