Bez mała sześćdziesiąt lat na scenie – takim dorobkiem może pochwalić się bardzo mała liczba rockowych wykonawców. Jeżeli dodamy do tego współpracę z największymi zespołami, takimi jak Black Sabbath czy Deep Purple, wniosek może być tylko jeden: Glenn Hughes to jeden z najbardziej doświadczonych muzyków nadal aktywnych na scenie. Jego piętnasty solowy album ukazał się po aż dziewięcioletniej przerwie. Dzięki temu słuchacz może mieć uzasadnioną nadzieję, że Chosen to efekt rzadkiej synergii: kunsztu artysty z najlepszymi spośród zbieranych przez dekadę pomysłów.
Niewiele płyt wydał The Offspring przez ostatnie dwadzieścia lat działalności, większość z nich stanowią zaś niezbyt interesujące próby nawiązania do dawnej świetności. W tym względzie wydany w roku 2012 album Days Go By to interesujący wyjątek. Oczywiście, jak na zespół Hollanda i kolegów przystało jest tu kilka spektakularnych niewypałów jak utwór tytułowy, czyli średniak utrzymany w stylu Foo Fighters albo Cruising California, które niby mruga okiem i udaje autoparodię, ale jednak stanowi kolejną upartą próbę powrotu do sukcesów z czasów Americany.
Wydany przed ponad półwieczem debiut Neila Younga odsłania przed słuchaczem wrażliwego muzyka wyraźnie zainspirowanego amerykańskim folkiem w jego mrocznej wersji, pozbawionej popowego zadęcia, charakterystycznego dla wpółczesnego country. Stąd na płycie pojawia się przede wszystkim charakterystyczne dla tego gatunku instrumentarium: gitara (często akustyczna), skrzypce, niekiedy odezwą się organy. Jednak za pomocą tych prostych środków wyrazu Young proponuje naprawdę niezłe kompozycje, idące znacznie dalej niż typowe country. Są tu utwory marzycielskie (If I Could Have Her Tonight), nieco rzewne (String Quartet from Whiskey Boot Hill), a wreszcie oniryczna, długa kompozycja rozpisana tylko na gitarę akustyczną i głos (The Last Trip to Tulsa).
Na początku było Na falochronie: pacyfistyczny protest song, na którym działalność Emigrantów miała się zakończyć. Sukces wspomnianej piosenki sprawił jednak, że w roku 1992 ukazała się pełnoprawna płyta. Biorąc pod uwagę, że w skład zespołu weszli prawdziwi weterani rodzimego rocka, z Edmundem Stasiakiem i Pawłem Kukizem na czele, należałoby spodziewać się albumu bardzo solidnego. I choć rozczarowania rzeczywiście nie ma, to zarazem brakuje powodów do zachwytu. W rzeczy samej bowiem Rosja i Ameryka stanowi – jak gdyby na potwierdzenie tytułu – wyciąg z tego, co w owym czasie działo się w zachodniej muzyce gitarowej. Sporo tu riffów i brzmień (dotyczy to zwłaszcza klawiszy), których nie powstydziłby się Eddie Van Halen (Nic się nie stało) albo Ozzy Osbourne (Rosja i Ameryka).
Mimo że przygoda Anety Adamek z Bladymi Lokami okazała się krótkotrwała, a do tego zakończyła się skandalem związanym z odejściem z grupy na kilka godzin przed koncertem na festiwalu Woodstock, to zaowocowała jedną z najlepszych płyt w historii zespołu. Nie mów nikomu to kawał mocarnego, surowego, ale niepozbawionego melodyjności punk rocka, przeplatanego twardymi, klasycznymi riffami gitary. Na pozór nie znajdzie się tu nic nowego w porównaniu z poprzednimi wydawnictwami. Mimo to tym razem każdy z dystynktywnych składników stylu „zagrał” razem: jest szybkostrzelna perkusja, są ostre akordy, skrzydła rozwija także sekcja dęta, która nadaje utworom dodatkowego rozmachu, stanowiąc do tego interesujący wyróżnik na tle konkurencji.
Wykonujący muzykę dance zespół Sub Sub po pożarze studia i utracie całego sprzętu oraz materiału przedzierzgnął się w Doves, pierwszą nagraną pod nowym szyldem płytą jest zaś właśnie Lost Souls. U podstaw krążka leży zatem dramat – udało się go jednak przełożyć na wielkie osiągnięcie artystyczne. Omawiany dziś album nie ma bowiem słabych punktów. Począwszy od Firesuite, na A House skończywszy, każda z piosenek to pokaz kompozytorskiego kunsztu i producenckiego mistrzostwa.
Ostatnia płyta zespołu pod wodzą Krzysztofa Grabowskiego przed piętnastoletnią przerwą w nagraniach. Mimo sentymentu, jakim darzę Bułgarskie centrum, jestem w pełni świadomy jej braków. Szybkiej muzyki jest tu jak na lekarstwo, może poza utworem tytułowym, otwierającą krążek piosenką Każdy nowy dzień rodzi nowe paranoje i Wirtualnymi chłopcami. Nawet jednak w tych kompozycjach gitara jedynie okazjonalnie korzysta z mocniejszego przesteru, a moc okiełznana jest za pomocą zabiegów produkcyjnych.
Jednym z największych paradoksów dotyczących płyty Maria Awaria jest to, iż warstwa instrumentalna ma na niej znaczenie drugorzędne. Owszem, utwory zaaranżowane są na bogate instrumentarium, a do tego sporo się w nich dzieje, nie da się jednak ukryć, że owe quasi-jazzowe kompozycje, ocierające się niekiedy o bossa novę, są jedynie tłem dla wokalu Marii Peszek. Ten zaś jest dość intrygujący, zwłaszcza, że operuje na bardzo szerokiej skali: od bez mała barytonu (jak w utworze Kobiety-pistolety) po sopran kojarzący się z Anną Marią Jopek (Miś).
Muzycy Happysad od zawsze podkreślali, że celem zespołu nie jest progres w graniu, a wręcz przeciwnie – jego upraszczanie. Mimo to trzecia płyta – często nazywana tą najtrudniejszą – zmusiła Jakuba Kawalca i kolegów do zmiany paradygmatu, bo na omawianym dziś wydawnictwie poszukiwania nowych kierunków są wyraźnie widoczne. Nieprzygoda to różnorodne metra, subtelne klawisze (Milowy las), a także inspiracje brzmieniami meksykańskimi (Taka historia) i jamajskimi (Jałowiec).