Menu Zamknij

Aleksander Pietrzak, Czarna owca. Widz, czyli baran

Sprawdzony przepis na współczesne polskie kino wymaga wykorzystania kilku składników: doniosłego problemu społecznego jako kluczowego punktu fabuły, nieznośnego moralizmu polegającego na nachalnym wykładaniu odbiorcy poglądów reżysera lub scenarzysty, galerii poważnie zaburzonych postaci promujących zupełny moralny i intelektualny upadek, wreszcie – zwłaszcza w przypadku komedii – wyraźnie zaznaczonych pretensji do sztuki wyższej, co na ogół kończy się pozbawieniem produkcji komizmu. Aleksander Pietrzak najwyraźniej postanowił zrealizować wszystkie te punkty. I za to należy mu się podziw: wlać tyle wad do jednego filmu, pozbawiając go jakichkolwiek zalet, to nie lada osiągnięcie.

Rodzina Gruzów wydaje się na pozór normalną familią, nawet jeżeli dręczą ją prozaiczne problemy: bezrobotny ojciec, matka na państwowej posadzie, syn – wolny zawód, czyli aspirująca gwiazda Internetu, a do tego cierpiący na demencję dziadek. Wszystko zmienia się, kiedy Magda Gruz ogłasza, że jest lesbijką. Uruchamia to całą lawinę wydarzeń: wyzwań, romansów i przyspieszonego kursu dorastania. Tak zapewne wyobrażał sobie streszczenie fabuły scenarzysta, Bartosz Kozera. Wyjaśnijmy zatem kilka kwestii. Wyjdźmy od uwagi, że dosłownie każda postać w tym filmie to karykatura prawdziwego człowieka, do tego obdarzona cechami jednoznacznie psychopatycznymi. Arek Gruz to manipulator, tyran i moralny szantażysta. Jego żona decyduje się na coming out w dniu dwudziestej piątej rocznicy ślubu, tuż po obejrzeniu wspomnieniowego materiały wideo, z rozmysłem wybierając najbardziej nieodpowiedni, bo bolesny dla uczestników ceremonii, moment. Najmłodszy w rodzinie Tomek kreowany jest na nieudacznika i wieczne dziecko, postępuje zaś jakoby właściwie i chwalebnie tylko wówczas, kiedy staje się bezwolnym popychadłem, spełniającym oczekiwania innych. Jego dziewczyna to osoba naburmuszona i nieprzyjemna, przy czym trudno scharakteryzować ją w bardziej pogłębiony sposób, zwłaszcza iż do jej kreacji posłużył zestaw kolejnych obrażonych min. W rezultacie familia tworzy patologiczne i toksyczne środowisko ludzi pozbawionych uczuć wyższych, a do tego skrajnych indywidualistów o mentalności trzynastolatków. Doprawdy, współczuć należy producentowi, który spojrzał na skrypt i stwierdził, że widz będzie chciał przez sto minut śledzić losy ludzi, z którymi w normalnym świecie nikt nie wytrzymałby podróży windą na dziesiąte piętro.

Czarna owca

Jak by tego było mało, rozgrywając fabułę takimi postaciami, film próbuje nas – o zgrozo – czegoś uczyć. Niestety, ów dydaktyzm prezentuje poziom godny pożałowania. Kozera z wyrozumiałością podchodzi do Magdy, która opuszcza rodzinę, argumentując, iż – tu cytat – „trzeba walczyć o siebie”. Kiedy jednak taką samą decyzję podejmuje Tomek, wówczas scenarzysta sugeruje, iż jego postępowanie to karygodna ucieczka od dorosłości i odpowiedzialności. Chcąc, nie chcąc, okazuje się, że jedynym kryterium postępowania moralnego jest miłość: jeżeli to właśnie dla niej opuszcza się rodzinę, czyni się słusznie, gdy jednak stawia się sobie inne cele, na przykład własne marzenia lub chęć życia w myśl swych zasad, wówczas można mówić wyłącznie o moralnym upadku. Jest to teza bardzo interesująca – nawet jeżeli przeczy jej postać Arka, co dowodzi niespójności skryptu – ale dzięki niebiosom nie podjął jej jeszcze żaden współczesny teoretyk moralności, zapewne dlatego, iż trudno wyobrazić sobie większa głupotę. I może na to przesłanie godne prowadzonego przez nastolatkę zeszytu ze złotymi myślami nie zżymałbym się tak bardzo, gdyby nie fakt, że reżyser podaje je zupełnie na poważnie i z przekonaniem godnym lepszej sprawy, a właściwie – by ująć to trafniej – okłada nim widza po głowie. By nie być gołosłownym, przytoczę ostatnie słowa Tomka, które zamykają Czarną owcę: „Próbuję przyzwyczaić się do dorosłości. I szczerze – wcale nie jest tak źle. […] Jeśli wspieramy się, bez względu na to, co się dzieje i po tych wszystkich kryzysach nadal umiemy się spotkać, to znaczy, że nadal jesteśmy rodziną”. Nie wiem, doprawdy, skąd scenarzysta wydobył tę mądrość godną najbardziej pretensjonalnej literatury poradnikowej. Wiem natomiast, że film nie daje żadnej przestrzeni do dyskusji nad tą tezą, uznając ją za prawdę objawioną. Nie trzeba chyba mówić, iż świat jest nieco bardziej skomplikowany i że tak idealistyczne podejście do zagadnienia szczęścia, wolności osobistej, odpowiedzialności i zobowiązań moralnych względem rodziny świadczy raczej o niezbyt wysokich kompetencjach psychologicznych twórców.

Skrypt cierpi zresztą na znacznie więcej chorób niż nieznośne moralizatorstwo i opieranie fabuły na antybohaterach. Weźmy taką scenę: Magda właśnie powiedziała Arkowi, iż jest lesbijką i odchodzi, ten zaś demoluje swój warsztat. Nagle dzwoni do niego telefon z informacją, iż został przyjęty do pracy. Scena w zamyśle wygląda dobrze – Arek stoi ze skrwawionym czołem w stanie skrajnego dysonansu poznawczego – gdyby nie fakt, iż wydarzenia dzieją się późnym wieczorem, kiedy nikt normalny nie informowałby o wynikach rekrutacji, a tym bardziej nie zapraszał do pracy na kolejny dzień! W tym wypadku filmowość wygrała z rozsądkiem. Inna scena: Magda szuka zaginionego ojca Arka, spotykając w parku swoją przyszłą partnerkę, która akurat popala zioło. I znowu – wszystko by się zgadzało, gdyby nie to, że następnie Magda odwozi kobietę do domu, pokonując spory kawał stolicy, co rodzi pytanie o to, jak, a przede wszystkim po co ta ostatnia znalazła się w skutym lodem parku. I jeszcze jeden przykład naginania fabuły: Magda jakoby nie wie, gdzie pracuje dziewczyna jego syna, z którą ten był przez pięć lat. Oczywiście, jak nietrudno się domyślić, bez sceny „przypadkowego” spotkania obu postaci nie byłoby ciągu dalszego filmu. W takich właśnie miejscach skrypt trzyma się na ślinę i dobrą wolę scenarzysty, obie jednak stanowią spoiwo wyjątkowo słabe. O głupotach takich jak zwolnienie z pracy z powodu konta na portalu randkowym, dojazd na lotnisko pociągiem Intercity czy końcowy wypadek nie warto nawet wspominać. Sprawia to jednak, iż świat przedstawiony donośnie szeleści papierem, tracąc resztki wiarygodności.

Czarna owca

I gdyby jeszcze Czarna owca była komedią, przy której można spędzić miło czas, powyższe zarzuty nie byłyby dyskwalifikujące. Niestety, humor tu prezentowany opiera się na przekleństwach albo żartach z porażenia prądem. Fragmentów w zamyśle komicznych i tak jest zresztą niewiele, slapstick bowiem zbyt wyraźnie kontrastowałby z poważnym przesłaniem. Są natomiast wypełniacze, które powinny zostać zdecydowanie usunięte, jak otwarcie będące niezbyt udatnie zawoalowaną ekspozycją, scena, w której Tomek uczy matkę obsługi Tindera, wszelkie wstawki teledyskowe, a także fragment, gdy Arkadiusz Jakubik uczy się Kamastury, symulując stosunek z poduszką. Tak, o takim właśnie komizmie, przywodzącym najgorsze momenty z filmów w rodzaju Kac Wawa, tutaj mówimy. Tyle, że w swojej bezdennej głupocie film Karwowskiego nie próbował nikogo pouczać ani nawracać, produkcja Pietrzaka nie ma zaś nawet tej zalety.

No właśnie. Gdyby Czarna owca postanowiła nie być „komedią”, lecz pełnoprawnym, realistycznym dramatem, to może udałoby się w niej oddać powierzchowność związków międzyludzkich, wewnętrzny rozkład instytucji rodziny, sobkostwo dręczące współczesne pokolenie w kryzysie wieku średniego i zagubienie generacji ich dzieci. Byłby to być może film bardzo smutny, ale posiadający treść. Tymczasem Pietrzak postanowił nakreślić wszystko grubą kreską komentatora społecznego, dodać morał i podlać całość nieprzystającym do fabuły i postaci optymizmem. Dlatego Czarna owca odpycha: jest to historia moralnej zgnilizny, którą postanowiono przypudrować i osłodzić, nadając jej pozór opowiastki o „prawdziwym życiu”. W rezultacie od pierwszej do ostatniej sceny jedyne, co słychać, to nieustanny fałsz. Naprawdę złe filmy, jak rzeczona Kac Wawa, potrafiły chociaż śmieszyć nieudolnościami w zakresie realizacji, Czarna owca to zaś produkcja czerpiąca to, co najgorsze z filmów takich Moje wspaniałe życie, a przy tym pozująca na wielki moralitet. Jednym słowem: idealne połączenie wszystkich powodów, dla których współczesnego polskiego kina tak często nie da się oglądać. Niestety, pozwolę sobie nie pogratulować.

Reżyseria: Aleksander Pietrzak
Gatunek: komedia
Kraj produkcji: Polska
Rok: 2021
1
Okropny
Opublikowano wRecenzje

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

×