Straty, jakie kultura polska poniosła w wyniku drugiej wojny światowej, nie ograniczają się wyłącznie do poległych i okaleczonych, zburzonych domów czy zrujnowanej gospodarki. Równie wielkim ciosem była emigracja wielu wybitnych artystów poza granice Polski. Na pierwszy rzut oka ucieczka tych, którzy – bądź co bądź – przeżyli wydaje się tragedią o innej skali niż ofiary Oświęcimia, Katynia czy – jak zwie go Władysław Bartoszewski w swych pracach – warszawskiego pierścienia śmierci. Ale nawet jeżeli trudno tu o porównania, to musimy zdać sobie sprawę, jaki potencjał wybitnych twórców kultury przepadł właśnie dlatego, że musieli oni spędzić resztę życia z dala od swych rodzinnych stron. Jeszcze bardziej istotny jest osobisty wymiar exodusu: konieczność zerwania ze swym dawnym życiem, przymus tułaczki, a wreszcie dotarcie do polskiej enklawy, otoczonej murem niezrozumienia i obojętności tubylców. Niełatwo sobie wyobrazić tęsknotę za starym światem, który legł w gruzach, podobnie jak poczucie klęski i bolesnego pęknięcia życia na dwie połowy: tę lepszą w kraju i tę, którą przypadło spędzić na obcej ziemi.
Największa być może zaletą korespondencji prowadzonej między Janem Lechoniem a Mieczysławem Grydzewskim jest właśnie przybliżenie tej rzadko podejmowanej tematyki. Na pozór obaj mieli szczęście: przeżyli zarówno polski Wrzesień, jak i – w przypadku Grydzewskiego – naloty bombowe na stolicę Wielkiej Brytanii. Mimo tego drogi powrotu na zawsze się zamknęły: Jałta przypieczętowała nowy porządek świata, przez co przedwojenni piłsudczycy nie mieli już czego szukać w ojczyźnie. Co pozostało? Tułaczka. Grydzewski osiada w Wielkiej Brytanii, gdzie stara się podjąć tak dobrze znany mu fach – działalność wydawniczą. Lechoń natomiast za swój dom obiera Nowy Jork. Niegdysiejszych bliskich przyjaciół – zamieszkujących nawet przez pewien czas pod jednym dachem na wygnaniu – dzieli Atlantyk, który pokonuje pięćset bez mała listów napisanych na przestrzeni dekady (korespondencja sprzed 1945 roku obejmuje marne pięć wiadomości). Owe kartki papieru, zapisane ledwie czytelnym pismem poety i stukane na maszynie przez niegdysiejszego redaktora „Skamandra”, stanowią świadectwo prób odnalezienia się w zupełnie nowej sytuacji, tak różnej od pozbawionego problemów, przewidywalnego życia prowadzonego przed rokiem 1939. Obca ziemia wymaga, by zbudować swój los od początku i dźwignąć go z gruzów, wbrew wszelkim przeciwnościom losu.
Tych zaś nie brakuje. Do największych zaliczają się nieprzerwane problemy finansowe. W pierwszych powojennych latach bieda dokucza przede wszystkim Lechoniowi, który musi nagle mierzyć się z ciągłym brakiem dochodów: rzeczą nietypową dla gwiazdy przedwojennej poezji i byłego członka korpusu dyplomatycznego. Jego listy bywają doprawdy rozpaczliwe, jak wtedy, gdy pisze: „jestem u kresu sił i poza kresem sprawy finansowej. […] Proszę Cię bardzo – zrób coś, żebym wreszcie mógł żyć po ludzku i żyć w ogóle” (I, s. 151–152; rzymska cyfra oznacza numer tomu). Mimo ciągłych zabiegów i ogromnego trudu włożonego w kierowanie „Tygodnikiem Polskim”, środowiska polonijne pozostawały na ogół niewzruszone na apele poety. Co gorsza, słynna sprawa nieopłacenia przez władze wojskowe prenumeraty pisma spowodowała jego ostateczny upadek, a tym samym pogorszyła i tak niekorzystną sytuację finansową poety. Jeszcze bardziej obojętnie do sprawy podchodziła emigracyjna administracja, na którą autor Karmazynowego poematu wylewał litry czarnej żółci. Grydzewski doskonale rozumiał te problemy, sam bowiem znajdował się w niewiele lepszej sytuacji. W swoich listach wielokrotnie informuje o planach zamknięcia „Wiadomości”, właśnie z powodu trudności finansowych i zupełnej indyferencji polskiej administracji na los pisma, które – warto dodać – mimo perturbacji ukazywało się do roku 1981.
Choć w przypadku poety owe kłopoty nigdy definitywnie się nie skończyły, a pod koniec życia ponownie paraliżowały jego pracę twórczą, zmuszając do przyjmowania czasochłonnych i mało prestiżowych zleceń, z czasem korespondencja obu przyjaciół staje się sprawozdaniem z codziennych aktywności, przeczytanych lub napisanych tekstów, a także wymianą poglądów politycznych i plotek. Wbrew pozorom, ów różnorodny patchwork nie wypada eklektycznie, wyraźnie układa się bowiem w spójny obraz aktualnych zdarzeń, oczywiście subiektywny, choć podparty odpowiednimi, na ogół zaginionymi już w odmętach niepamięci, ale wartymi rozpatrzenia argumentami. Najbardziej być może rzuca się w oczy niechęć obu dyskutantów do środowiska emigracji paryskiej, zgromadzonej wokół miesięcznika „Kultura”. Nie może to dziwić, biorąc pod uwagę, że Jerzy Giedroyć zebrał wokół siebie grupę pragmatyków i realistów, gotowych na pertraktacje z komunistycznymi władzami. Lechoń tymczasem – brzydzący się Rządem Tymczasowym i jego kolejnymi mutacjami – wyłączną nadzieję na zmianę układu sił w Europie pokładał w nowym ogólnoświatowym konflikcie zbrojnym. „Więc jednak jest wojna i nic już jej nie powstrzyma” – pisze poeta 10 lipca 1950 roku, dwa tygodnie po wybuchu konfliktu zbrojnego w Korei (I, s. 329). Owo oczekiwanie na nowe rozdanie w światowej geopolityce było jedyną jego szansą na powrót do kraju. A Lechoń wrócić z pewnością bardzo chciał, o czym w listach wprost nie pisze, w przeciwieństwie do publikowanych w owym czasie wierszy. Redaktor „Wiadomości” wykazuje pod tym względem znacznie więcej pragmatyzmu: choć on również nie jest skory do kompromisów i pozostaje skonfliktowany z „Kulturą”, studzi zapały swego przyjaciela. Nic dziwnego, iż lepiej radzi sobie z wygnaniem: wszak do Warszawy bliżej z Londynu niż z Nowego Jorku.
Można oczywiście z perspektywy czasu stwierdzić, że Giedroyć wygrał, nieprzejednani londyńczycy okazali się zaś politycznymi idealistami, bez większego wpływu na wydarzenia w kraju. Warto jednak spojrzeć na antagonizmy nie z historycznej perspektywy sukcesów i porażek, ale doraźnych obserwacji i celnie wysuwanych argumentów. Dotyczy to w szczególności oceny Czesława Miłosza. Autor Srebrnego i czarnego nie mógł wybaczyć przyszłemu nobliście, że ten przez kilka lat działał jako przedstawiciel władzy mającej charakter uzurpatorski i nielegalny. „Jeżeli Miłosz ma w sobie odrobinę uczciwości – pisze Lechoń – powinien się powiesić, a w każdym razie pójść do fizycznej pracy, aby dowieść, że jest «z ludem». Jego poezja (moim zdaniem psie gówno poza pierwocinami) tak jest potrzebna ludowi jak «piździe daszek»” (I, s. 460–461). Owa wrogość nasiliła się jeszcze po emigracji Miłosza, który zdaniem Lechonia zaczął pozować na męczennika. Można oczywiście zrzucić te animozje na karb różnic politycznych, ale jeżeli wczytać się w niektóre teksty na łamach „Wiadomości”, szybko okaże się, że przeprowadzona krytyka nie jest pozbawiona racji. Wiedza ta pozwala również inaczej spojrzeć na twórczość Miłosza z tamtego okresu, m.in. zmienić optykę wobec Zniewolonego umysłu, który w świetle tych faktów wydaje się swoistą próbą samokrytyki mającej otworzyć łamy czasopism emigracyjnych i jest wynikiem autokreacji obliczonej na umniejszenie swojej roli we współtworzeniu reżimu.
Nie tylko zresztą „konkurencyjna emigracja” mierziła Lechonia, a po części również Grydzewskiego. Nie mniej drażnili ich przedstawiciele amerykańskiej i brytyjskiej Polonii, zwłaszcza urzędnicy, którzy z pozycji swoich synekur w dosłownym sensie decydowali o losach wojennych uciekinierów. Owe decyzje dalekie były od transparentności, przez co o powodzeniu artysty na wygnaniu niejednokrotnie decydowało osobiste nastawienie dysponenta funduszy. A pozyskać sympatię tego ostatniego bywało niekiedy bardzo trudno, przede wszystkim ze względu na nieprzekraczalne spory polityczne. Korespondencja obu pisarzy jak w soczewce skupia te konflikty, uniemożliwiające wzajemną współpracę, a przede wszystkim przyjęcie jednolitego frontu, który byłby w stanie odgrywać jakąkolwiek rolę w obronie polskiego interesu za granicą. Rodzime stronnictwa emigracyjne trawiły czas i energię na wewnętrzną walką, czego zresztą ofiarami byli obaj korespondenci. W krytycznych opiniach przewodzi przede wszystkim Lechoń, który z coraz większym obrzydzeniem śledzi polityczne rozgrywki, nie szczędząc ostrych, niekiedy wręcz wulgarnych słów (zwłaszcza pod adresem „zdrajców” w rodzaju Stanisława Mikołajczyka). Równie krytycznie – mimo całego swego zachwytu USA – ocenia on Jałtę, a zwłaszcza Roosevelta, o którym pisze, iż „to ostatniego rzędu dureń polityczny i skurwysyn na miarę gigantyczną” (II, s. 322).
Nie mniej interesująco wybrzmiewają uwagi na temat najnowszych trendów literackich, przy czym i tutaj w ich ocenie dużą rolę odgrywały względy natury politycznej. Dotyczy to w szczególności Lechonia – wielkiego miłośnika literatury francuskiej, która w jego ocenie po roku 1945 pogrążała się w dekadencji. „Wszystko, co Francuzi piszą, jest przerażające” – ocenia autor Srebrnego i czarnego w liście z 2 stycznia 1947 roku. – „Dostojewski przy tym jest naprawdę słodki. I poważny. Po prostu Nöel wydaje się najmoralniejszym pisarzem tego kraju. Znam tego chuja Sartre’a. Cóż to za guano. A Camus cóż za wspaniała kloaka” (I, s. 152). Rzecz jasna ocena ta wynika – jak się można domyślić – z sympatii politycznych francuskich egzystencjalistów, jednoznacznie opowiadających się za komunizmem, a przy tym pogrążonych w głębokim nihilizmie, który katolickiego Lechonia musiał szczególnie uwierać. (Nota bene, nie powstrzymało go to jednak przed wulgarnym atakiem na Jacquesa Maritaina). W podobnym kluczu poeta wartościuje twórczość polskich autorów, w tym m.in. swoich kolegów ze Skamandra. „Gałczyńskiego trzeba będzie skazać na więzienie” (I, s. 289), pisze po lekturze jednego z numerów „Odrodzenia”. „Stara cegielnia [opowiadanie Iwaszkiewicza] – stary klozet, w którym sra Władek, szofer Jarosława” (I, s. 173) – choć akurat w tym stwierdzeniu pobrzmiewa zazdrość, że nawet czasopisma emigracyjne śledzą literaturę krajową, a milczą o wydaniu Arii z kurantem. Nieco łagodniejszy osąd – mimo ogromnych różnic światopoglądowych – wygłasza Lechoń pod adresem Tuwima. Jest to jeden z nielicznych przykładów, kiedy autor Karmazynowego poematu potrafi tak jednoznacznie oddzielić ocenę twórczości od przyjmowanego przez adwersarza światopoglądu. Mimo to można na przykład spotkać opinię, iż „Kwiaty polskie są bezładną kombinacją gówna i złota, czystej poezji i czystego skurwysyństwa” (I, s. 302). Jeszcze bardziej stanowczy osąd kierowany jest pod adresem twórczości Miłosza: „ktoś wreszcie powinien napisać, że to małe gówno, z którego za 20 lat najmniejszego smrodu nie będzie” (II, s, 22). Poeta oszczędza jedynie literaturę amerykańską, która coraz bardziej go fascynuje, podobnie zresztą jak same Stany Zjednoczone. Tym ostatnim poświęca nawet esej Aut Caesar, aut nihil, choć trudno rozstrzygnąć, na ile jest on podyktowany miłością do „nowej ojczyzny”, a na ile efektem zimnej kalkulacji, obliczonej na przyznanie obywatelstwa.
Jeżeli ktoś chciałby zarzucić, że kryterium powyższego wyboru stanowiły wypowiedzi najbardziej wulgarne i ostre, musi zdać sobie sprawę, że z takich właśnie w dużej mierze składa się opublikowana korespondencja, co wynika z charakterów prowadzących ją osób. Nie bez powodu Lechoń uchodził za neurotycznego choleryka. Obie te cechy w pełni manifestują się w jego listach. Poeta bezustannie dopytuje swojego rozmówcę, czy ma talent i czy umie pisać, na co Grydzewski – z godną rodzica cierpliwością – dowartościowuje przyjaciela. Ten jednak, zamiast docenić te starania, niejednokrotnie wylewa na redaktora „Wiadomości” potoki żalu za to, że ten ostatni odważył się opublikować tekst bez korekty autorskiej. Te barwne starcia i przepychanki przewijają się przez kilkanaście, jeżeli nie kilkadziesiąt listów. Biorąc pod uwagę dystans dzielący literatów oraz warunki, w jakich Grydzewski drukował swoje czasopismo, nie może dziwić, że złamany tekst nie zawsze trafiał do poety. Ten ostatni reagował jednak przesadnie, popadając w kolejne załamania nerwowe, a nawet grożąc, że zacznie publikować w „Kulturze” albo że w ogóle zamilknie. W końcowych miesiącach życia poety, kiedy załagodzona na jakiś czas sprawa korekt wybucha na nowo, Lechoń jest już tak znerwicowany, że można odnieść wrażenie, iż lada chwila naprawdę zerwie przyjaźń. Na jednym z listów autora Karmazynowego poematu Grydzewski notuje nawet odręcznie: „Biedak, stracił dowcip” (II, s. 403).
Tu zresztą dochodzimy do sedna. Cały geniusz tych listów polega na tym, że odsłaniają one sylwetki obu autorów. Wyraźnie widać, iż korespondencja płynie spod piór ludzi, którzy się znają i mogą być ze sobą do bólu szczerzy, a dzięki temu – prawdziwi. W tym jaskrawym świetle prawdy Lechoń okazuje się znerwicowanym i rozgoryczonym poetą, a zarazem bezkompromisowym patriotą i niezrównanym animatorem życia na obczyźnie. Grydzewski tymczasem wydaje się powściągliwym organizatorem, pełniącym wobec swojego przyjaciela funkcję psychoterapeuty, doradcy, a jednocześnie siły sprawczej znacznej części jego tekstów. Ten szczery dialog tak różnych, ale jednocześnie fascynujących postaci wciąga niczym słuchanie dolatujących do naszych uszu plotek. Jest w tym oczywiście element ciekawości i polowania na sensacje, co nie zmienia faktu, że korespondencja Lechonia i Grydzewskiego to po prostu znakomity dokument z epoki, a jednocześnie pasjonująca lektura.
Na ogromne uznanie zasługuje przygotowanie edytorskie tomu. Beata Dorosz wykonała benedyktyńską pracę zebrania rękopisów, ich odcyfrowania, przepisania, datowania, a następnie opatrzenia przypisami. Jest to z pewnością wybitne osiągnięcie edytorskie, które uprzystępnia tekst laikom, a zarazem może służyć jako świetna baza dla poważnych badań naukowych. Dzięki jej pracy zyskaliśmy nie tylko przejmujący dokument epoki, ale też książkę, która wciąga i angażuje, odsłaniając kulisy wydarzeń, o których pamięć blaknie z każdą kolejną dekadą. Listy Lechonia i Grydzewskiego uświadamiają nam, że straty wojenne i osobiste dramaty nie kończyły się wraz z ostatnim wystrzałem z karabinu. Wprost przeciwnie: w niektórych z nich w tej właśnie chwili się zaczynały.