„Zegar tyka. Wszystkich” – stwierdził w Myślach nieuczesanych Stanisław Jerzy Lec. Najwyraźniej nasz wielki polski aforysta nie znał Marcysia Gałeckiego (Paweł Domagała). Wieczny chłopiec, fan dresowych bluz, komputerów marki Amiga i metalu puszczanego ze starego kaseciaka. Nigdy nie dorósł i dorosnąć nie chce, jak gdyby podskórnie wyczuwając, że tylko ta niekończąca się młodość pozwala mu przetrwać w prowincjonalnym miasteczku, zapomnianym przez Boga i ludzi, w którym magiczne zaklęcie, wyznaczające niezmienny rytm życia, brzmi: „szkoła, praca, dzieci, zgon”.
Gotów jestem zaryzykować stwierdzenie, iż w dyskursie na temat polskiego kina nadal zbyt mały nacisk kładzie się na znaczenie zmian ustrojowych roku 1989. Niektórzy uznani reżyserzy, tworzący dotąd ambitne, subtelne kino (vide: Stanisław Różewicz) nie potrafili sprostać wymogom wczesnego kapitalizmu. Inni jednak doskonale odnaleźli się w nowej rzeczywistości i zaadaptowali do zmieniających się warunków. Jednym z młodych, którzy wykorzystali nadarzającą się wówczas szansę, był Władysław Pasikowski.
Lśnienie jest uważane za jeden z najlepszych filmów grozy wszech czasów. I nie piszę tych słów tylko dlatego, że wygodnie nim zacząć recenzję. Wprost przeciwnie: zadałem sobie trud i sprawdziłem stosowne zestawienia przygotowane przez znane serwisy. IGN i Empire daje dziełu Kubricka zaszczytne pierwsze miejsce, TimeOut drugie, The Guradian i Collider piąte. Nieco bardziej powściągliwy jest Rolling Stone, lokujący produkcję dopiero na miejscu jedenastym. A już zupełnym zaskoczeniem jest odległe, bo dopiero 39. miejsce na liście czasopisma Harper Bazaar.
Na ogół na łamach tej strony staram się unikać ironii w myśl dewizy, że naigrywanie się z dzieła kultury znamionuje najczęściej nieumiejętną próbę ukrycia braku rzeczowych argumentów. Tym razem jednak nie potrafię się powstrzymać głównie ze względu na to, jak często film Kos przyrównuje się do produkcji Quentina Tarantino. A zatem, nawiązując do słynnego mema: dziecko prosi o film Tarantino. Mama odpowiada: „Mamy Tarantino w domu”. Rzeczoną domową wersją autora Pulp Fiction okazuje się właśnie Paweł Maślona i jego najnowszy film.
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w polskim kinie wiek nastoletni częściej niż z pogłębioną analizą spotyka się ze skarykaturyzowaniem. Dość stwierdzić, że rodzimi twórcy – zamiast podejść do problemów dorastania ze zrozumieniem i wrażliwością – wydają się ograniczać badanie tematu do śledzenia rozmów z psychologami w telewizjach śniadaniowych i zdroworozsądkowych diagnoz socjologicznych, które w adolescencji widzą rozsadnik moralnego upadku i dowód na ostateczny kres znanej dotychczas kultury.
Jarosław Iwaszkiewicz posiadał niezwykły talent do pisania historii, które bez większego trudu da się przełożyć na język filmu. Nie może zatem dziwić, że lista jego dzieł – głównie opowiadań – które doczekały się ekranizacji, liczy kilkadziesiąt pozycji. Wśród nich są tak wybitne obrazy jak Ryś Stanisława Różewicza czy Matka Joanna od aniołów Jerzego Kawalerowicza. Panny z Wilka to natomiast tekst wyjątkowo trudny do oddania na celuloidowej taśmie – jednostajny, melancholijny, chwytający za serce refleksyjnością, trudną do wyrażenia obrazem.
„Ile razy można oglądać to samo?” – chciałoby się donośnie zapytać po projekcji pełnometrażowego debiutu Aleksandry Terpińskiej. Ile jeszcze razy Warszawa (lub dowolna inna polska metropolia) zostanie sprowadzona do szarego morza betonu, upadłego bardziej niż Gotham City, opanowanego przez alkoholików i narkomanów, a przede wszystkim ludzi cierpiących na całkowity uczuciowy chłód, niczym klątwa przekazywany z pokolenia na pokolenie? O blokowiskach w latach dziewięćdziesiątych – tych, na których panowała beznadzieja, bieda i prawo silniejszego – opowiadał fantastyczny Poniedziałek Witolda Adamka, a z perspektywy czasu – Jesteś bogiem Leszka Dawida.
Scena numer jeden. Urząd miasta. W tle słychać telewizor, w którym nienaturalnego wywiadu udziela prezydent Wrocławia, rozprawiając o planowanej wizycie papieża. W międzyczasie faks wypluwa informację o prognozach opadów. Scena numer dwa. Kobieta o zaciętej, butnej twarzy mierzy poziom wody na Wiśle, a następnie jest świadkiem, jak fatalnie wymodelowana komputerowo sarna pada, postrzelona przez myśliwego. W złości atakuje mężczyznę, grożąc mu nożem i zabierając dokumenty. Scena numer trzy: nasza dzielna obrończyni przyrody uprawia szybki seks w brudnej przyczepie kampingowej, zachęcona słowami „Może sami zrobimy dziś jelonka?”.
Kino bywa nieprzewidywalne. Któż by się spodziewał, że jednym z najważniejszych filmów rodzimej kinematografii zostanie produkcja oparta na zakłamanej w opinii wielu wybitnych pisarzy, takich jak Czesław Miłosz czy Maria Dąbrowska, książce, pełna realizacyjnych nieudolności, a do tego pozbawiona psychologicznej głębi? Wbrew pokusie, tego tekstu nie poświęcę wyłącznie odpowiedzi na to pytanie. Chciałbym raczej wejść w dialog z domniemaną legendą oraz dać narzędzia interpretacyjne tym, którzy – podobnie jak ja – nie mogą pozbyć się wrażenia, iż z produkcją Andrzeja Wajdy jest coś nie tak, choć nie potrafią przeciwstawić się powszechnym głosom zachwytu. Kontestowanie świętości zawsze bywa trudne.
Mając w pamięci łacińskie powiedzenie finis opus coronat, można byłoby sobie szczerze życzyć, by film zamykający tryptyk Trzy kolory – a zarazem ostatnie dzieło Krzysztofa Kieślowskiego – stanowił osiągnięcie szczytowe, wieńczące karierę jednego z najwybitniejszych polskich twórców kina. A jednak w chwili wejścia Czerwonego do kin krytyka, która nie przeczuwała jeszcze, iż jest to pożegnanie reżysera ze srebrnym ekranem, okazała się wyjątkowo niełaskawa. Twórcy zarzucano przeintelektualizowanie, braki scenariuszowe, a nawet wyraźne ciążenie ku operze mydlanej. Oczywiście zdarza się, że perspektywa czasu koryguje odbiór dzieła, wydaje się jednak, iż nie jest to przypadek omawianego dziś filmu.