Kino w zamierzeniu patriotyczne już w punkcie wyjścia narażone jest na nieznośny patos, moralne połajanki i czarno-białe widzenie świata. Konrad Łęcki dowodzi, że dysponując odpowiednim scenariuszem i reżyserskim wyczuciem, można zaproponować opowieść zupełnie inną – znacznie bardziej prozaiczną, a przez to prawdziwą. Wyklęty nie zastępuje komunistycznych mitów bogoojczyźnianą retoryką, lecz odkłamuje kawałek historii, ukazując tę ostatnią we wszystkich jej odcieniach.
Dobrych filmów poświęconych losom tzw. żołnierzy wyklętych nie ma w polskiej kinematografii zbyt wiele. Na ironię zakrawa fakt, że jedna z takich produkcji – mowa o Popiele i diamencie Andrzeja Wajdy – powstała w okresie głębokiego stalinizmu. Choć panuje milcząca zgoda, iż dzieła tego nie wypada krytykować, nie zmienia to faktu, że historię Maćka Chełmickiego oparto na zakłamanej książce Jerzego Andrzejewskiego, zwanej na salonach stolicy Gówno i zamęt. Tym lepiej, że po prawie siedemdziesięciu latach doczekaliśmy się dobrej produkcji stanowiącej dla stalinowskiej agitki o „bandytach podziemia” swoistą przeciwwagę, opowiadającej o żołnierzach wyklętych bez zadęcia, za to z wyczuciem i psychologiczną głębią.
Franciszek Józefczyk, choć pochodzi z rodziny z wojskowymi tradycjami, nie jest idealistą. Mimo że w czasie wojny należał do AK, biorąc m.in. udział w Powstaniu Warszawskim, po zakończeniu działań zbrojnych chce wieść spokojne życie, z dala od stolicy. Oczywiście nie jest mu to dane – jako element politycznie niebezpieczny, trafia do katowni Urzędu Bezpieczeństwa. Cudem odbity, dołącza do leśnego oddziału organizującego akcje zbrojne przeciw nowej władzy. Walka z komunistami obywa się bez wielkich słów z jego strony: nie przysięga on wierności rządowi londyńskiemu ani nie kieruje się bezrozumną nienawiścią do drugiej strony. Jego marzenia są skromne – dom na wsi, rodzina, czyste ubrania i ciepły piec. Gdyby bezpiecznie można je było ziścić, czym prędzej zakopałby broń i opuścił oddział. To jednak nie jest możliwe. Pozostaje walka – niechciana, ale konieczna, prowadzona do końca, który może być tylko jeden.
Konrad Łęcki świetnie buduje głównego bohatera, pokazując że żołnierze wyklęci kierowali się bardzo różnymi pobudkami: dla wielu walka była jedynym wyjściem z potrzasku, w jakim się zaleźli.
W opisie tym pobrzmiewają pamiętniki prawdziwych żołnierzy WiN, ale także nadzieje mieszkających na obczyźnie polskich wygnańców, o czym najlepiej zaświadczają dramatyczne Listy Jana Lechonia. Równie dobrze zarysowane jest lokalne środowisko, ostro podzielone na tych, którzy uważają, że z władzą należy żyć i tych, którzy twierdzą, iż trzeba z nią walczyć. W gruncie rzeczy jednak każdy jest tchórzem, zwłaszcza w momentach, gdy w grę wchodzi życie jego i najbliższych. Bohaterów tutaj nie ma – są tylko jednostki walczące o przetrwanie, które los rozrzucił po przeciwnych miejscach dziejowej planszy.
Jest jeszcze i druga strona – czyli Urząd Bezpieczeństwa. Choć brutalność funkcjonariuszy bywa wręcz karykaturalna, to każdemu, kto wie, jak działał w owym czasie aparat represji, nie wyda się ona w żadnym razie przesadzona. Rozstrzeliwania, zasadzki, tortury, brutalne przesłuchania – o tym wszystkim świadczą masowe groby, miejsca kaźni, a przede wszystkim relacje tych, którzy przeżyli, nierzadko okaleczeni na całe życie. Być może filmowi przysłużyłaby się większa dawka światłocienia: zniuansowanie postaci i nadanie ludzkich cech oprawcom. Niestety, sugestia że aparat bezpieczeństwa opiera się na zastraszaniu podwładnych, nie jest w stanie usprawiedliwić wszystkich bestialstw, jakie widzimy na ekranie. Podobna gradacja postaw nieobecna jest również w przypadku żołnierzy wyklętych: nie ma wśród nich despotów ani ludzi moralnie złych. A przecież wśród żołnierzy WiN byli zarówno mordercy, jak i tchórze, a także konfidenci. Szkoda to tym większa, że Łęckiemu świetnie wychodzi sztuka pogłębiania psychologii postaci. Gdyby nie zadrżała mu ręka przed wprowadzeniem gradientu postaw, otrzymalibyśmy dzieło skończone. Bez tego elementu ma się wrażenie jednowymiarowości, którego nie są w stanie zatuszować dylematy moralne głównego bohatera.
Mimo pewnych uproszczeń, sama fabuła okazuje się stosunkowo starannie upleciona. Inna sprawa, że świetnie wypada jej opowiadanie.
Światło, mgła, pędzące po niebie chmury: każdy z tych elementów sprawia, że opowieść budzi zachwyt nie tylko treścią, ale również formą. Na uwagę zasługuje także świetne oddanie realiów epoki: ani przez chwilę nie da się zwątpić, że obserwujemy kraj po wojnie. Od drewnianych domów, przez plakaty i portrety, po mundury i broń – wszystko wypada wiarygodnie i bardzo sprawnie buduje świat przedstawiony. Obrazowi nie poskąpiono również solidnej dawki brudu. Rzecz niby banalna, ale jak pokazuje przykład filmu 1920. Bitwa warszawska, o niebagatelnym znaczeniu dla przekonania widza, że ogląda prawdziwe wydarzenia historyczne, a nie tylko ich tanią inscenizację rodem ze szkolnej akademii. Miejscami aż trudno uwierzyć, że tak dobrą produkcję można stworzyć mając do dyspozycji zaledwie dwa miliony złotych.
Wyklęty to nie bogoojczyźniane leżenie krzyżem w oczekiwaniu na Virtuti Militari. To pełnoprawna historia pokazująca, jak powinna potoczyć się historia Maćka Chełmickiego, gdyby film Andrzeja Wajdy nie kłamał. Ideologie – zwłaszcza te uciekające się do przemocy – sprowadzić do absurdu jest łatwo. Dziś bez trudu mówi się o „niewracaniu do przeszłości” czy „niezrozumieniu tamtych czasów” – co zresztą Łęcki bezlitośnie wyśmiewa w rozgrywającym się we współczesnym planie czasowym zakończeniu. A jednak – jak na złość ludziom światłym i postępowym – z ziemi wciąż wydobywa się kości pomordowanych, niegdysiejsi kaci cieszą się zaś wojskowymi tytułami. Wyklęty szczerze niepokoi sumienie – może w tym właśnie leży jego największa wartość.