Wyznać muszę, iż nie jestem fanem seriali, w szczególności tych, które nakręcono w ostatnich latach. Choć Z Archiwum X, Falę zbrodni czy amerykańskie The Office to produkcje, które uznaję za wybitne, są to raczej wyjątki potwierdzające regułę. A ta ostatnia głosi, że przeciętny współczesny serial to fabuła pełnego metrażu rozciągnięta na kilka lub kilkanaście godzin, pozbawiona dynamiki, niejednokrotnie wykastrowana z cech dystynktywnych. Wszystko po to, by mogła cieszyć się równie dobrą oglądalnością na całym świecie. Nie bez zdziwienia stwierdzam, że w swojej opinii jestem niejednokrotnie osamotniony. Ba! Często spotykam się z tezą, że moje uprzedzenie wynika z faktu, iż nie obejrzałem serialu, który mój rozmówca uważa za wybitny. A lista polecanych mi produkcji cieszących się szaloną niekiedy popularnością coraz bardziej się wydłuża. Niestety, przy próbach jej weryfikacji niejednokrotnie okazuje się, że zachwycone głosy krytyków i widzów nijak sie mają do jakości danej produkcji. Jako że Zapiski z Kultury to miejsce, gdzie bezkarnie mogę sobie ponarzekać, przygotowałem poniżej zestawienie świetnie ocenionych seriali, których nie byłem w stanie obejrzeć, wraz z wyjaśnieniem, co mnie do nich zraziło. Obawiam się, że lista ta będzie na bieżąco aktualizowana: wszak co kilka miesięcy słyszę o kolejnej wybitnej produkcji, którą muszę obejrzeć i która – mimo mojej daleko idącej tolerancji – ma sporą szansę trafić do tego zestawienia.
Nim zacznę, winien jestem trzy wyjaśnienia, zdaję sobie bowiem sprawę, że poruszam się już daleko poza wąskimi ramami kontrowersji.
1. Listę przygotowałem przede wszystkim z myślą o tych, którzy – podobnie jak ja – uważają, iż niektóre seriale zdecydowanie nie zasługują na popularność, a przede wszystkim absurdalnie wysokie noty, z jakimi się spotkały. Choć łatwo oskarżyć takie osoby o chęć wzbudzenia kontrowersji albo o siłowe odcięcie się od „masowych gustów” i „wolnomyślicielstwo”, miecz takiej krytyki jest obosieczny, pozwala bowiem odrzec, że pozytywne głosy to z kolei przejaw owczego pędu i braku krytycyzmu. Nie jestem malkontentem i nie zależy mi na podpalaniu świata. Chcę po prostu, by ktoś, kto trafi na tę listę i zgodzi się ze mną odnośnie do choć kilku pozycji na niej zawartych, mruknął pod nosem: „A więc jest nas dwóch”.
2. Nieuzasadnione może wydawać się ocenianie serialu po jednym odcinku, co – jak widać poniżej – niekiedy mi się zdarza. W tym przypadku wyjątkowo trafne wydają mi się jednak słowa Williama Jamesa, który rzekł, iż nie trzeba pić całego oceanu, by wiedzieć, że jest słony. Oczywiście można odrzec, iż niekiedy serial potrzebuje czasu, by odkryć wszystkie swoje atuty. To oczywiście prawda. Dlatego na ogół moja krytyka nie dotyczy aktorstwa czy scenariusza, lecz kwestii bardziej fundamentalnych – sposobu narracji, scenografii, realizacyjnego lenistwa, czyli tego wszystkiego, co przynajmniej na początku powinno bronić się najlepiej i odnośnie do czego jest mała szansa, że ulegnie poprawie.
3. Nie mam zamiaru wchodzić w polemiki i przekonywać, że coś, co jest złe, jest dobre, a coś, co jest świetne, w rzeczywistości zawodzi. Lista ta jest zupełnie subiektywna, choć starałem się każdorazowo podawać bardzo konkretne powody, dla których dana produkcja spotyka się z moją krytyką. Część moich argumentów można oczywiście uznać za nieważne w kontekście ogólnie branych zalet. Niestety, niejednokrotnie moja filmowa wrażliwość nie pozwala mi przymykać oczu na rażące braki, nawet jeżeli popełniają je kultowi reżyserzy w serialach uważanych za nie mniej wybitne.
Tyle słowem wstępu. Zapraszam do listy, aktualizowanej po raz ostatni 10 września 2024.
Czarne lustro (Black Mirror) – Netflix

Ocena na portalu Filmweb.pl: 8.31
Ocena na portalu IMDb: 8.7
Moja ocena: 4/10
Obejrzałem: pierwszy sezon (3 odcinki)
Wiele osób nakłaniało mnie do obejrzenia Czarnego lustra – mrocznej jakoby antyutopii, będącej niepokojącą diagnozą problemów naszego społeczeństwa. Nie ukrywam, iż z racji zawodu byłem bardzo ciekawy intelektualnej warstwy tego serialu. I cóż: powiedzieć, że się zawiodłem to jak gdyby nic nie powiedzieć. Czarne lustro to intelektualna płycizna pozująca na poważny komentarz, mogąca zaskoczyć tylko tych, którzy nigdy nie poświęcili chwili refleksji potencjalnemu rozwojowi obecnych technologii. I nie mam tu wcale na myśli szorującego po dnie poziomu pierwszego odcinka, odwołującego się do najtańszych kontrowersji. Jeżeli bowiem dokładnie takie samo wrażenie mam po obejrzeniu cenionego odcinka numer trzy, oznacza to, że z produkcją jest coś bardzo nie tak. W Czarnym lustrze nie ma żadnej subtelności: jest za to grubo ciosany scenariusz obliczony na generowanie dreszczyku kosztem wiarygodności. Najprostszy przykład? Odcinek numer dwa, czyli satyra na komercjalizację przestrzeni fizycznej i cyfrowej. Fundamentalne pytanie, jakie należy zadać sobie od pierwszej minuty, brzmi: jakie procesy społeczne doprowadziły do przedstawionej w serialu wizji? Doprawdy, nie sposób sobie wyobrazić żadnego wiarygodnego scenariusza, który mógłby zakończyć się w tak drastyczny sposób, autor skryptu nie zaprząta sobie bowiem głowy takimi kłopotami jak wiarygodność świata przedstawionego. Ten ostatni zaczyna się na pierwszej i kończy na finałowej klatce filmowej taśmy. Nie muszę chyba dodawać, że to dyskwalifikujący błąd narratorski.
Czy Czarne lustro wypada lepiej w kolejnych sezonach? Nie mam pojęcia, ale sądzę, że odpowiedź brzmi: nie. Jeżeli od samego początku traktuje się widza jak bezmyślnego kretyna, a widz ten pragnie więcej dokładnie takiej samej papki, to nie wydaje mi się, by producenci zdecydowali się na woltę. Warto dodać, że jeden odcinek serialu trwa godzinę, poświęcenie takiej ilości czasu wydaje mi się zaś zbyt dużą łaską dla produkcji będącej w gruncie rzeczy zupełną wydmuszką. Najlepiej wszak ogląda mi się seriale, które są mądrzejsze ode mnie: Czarne lustro z pewnością do nich nie należy.
Dark – Netflix

Ocena na portalu Filmweb.pl: 8.20
Ocena na portalu IMDb: 8.7
Moja ocena: 3/10
Obejrzałem: pierwszy sezon (10 odcinków)
Gdybym miał podsumować Dark jednym słowem, powiedziałbym: czysty bełkot. Ach, to dwa słowa. Czy zatem moja wypowiedź nie ma sensu? Nie, bo drodzy Czytelnicy wiedzą – to paradoks: niby jedno słowo, lecz dwa, niby to zdanie ma sens poza nim, a jednak odnosi się do siebie. Dobra, dość żartów. Wstęp ten to idealny przykład języka narracji, którym posługuje się Dark – chodzi o to, żeby zaszczepić w widzu przekonanie, iż jest idiotą i nic nie rozumie, a także, żeby przestał zadawać pytania, bo wtedy zrozumie jeszcze mnie. Sami Czytelnicy wiedzą, paradoksy czasowe, teoria względności, to nigdy nie było łatwe, więc jeżeli nie możecie tego pojąć, to przepraszamy, ale – nauka!
Całe szczęście jedynymi idiotami są scenarzyści tego poronionego potworka, który okazuje się nieudany w niemalże każdym aspekcie. Śmiertelnie wolne tempo, śmiertelnie długie pauzy pomiędzy śmiertelnie poważnymi dialogami, śmiertelnie mroczne filtry kamery uchwytujące śmiertelnie groźne scenerie… Widząc takie zabiegi, powiedziałbym zapewne, iż jest to parodia jakiegoś mrocznego serialu. Ale nie: ktoś to wszystko zrealizował na poważnie, wypuścił w świat, a ludzie na tym punkcie oszaleli! I to chyba jest fakt dziwniejszy niż paradoksy EPR, omnipotencji i kłamcy razem wzięte! Egzaltacja tego serialu i samozachwyt własnym sobą są wprost nieznośne. I gdyby jeszcze towarzyszył im jakiś poziom realizacyjny, byłoby to do zaakceptowania. Tymczasem leży tu bardzo wiele składowych: aktorstwo, narracja, a nawet kadry, które w wielu przypadkach są źle skomponowane. (Można się o tym przekonać, zatrzymując serial i przykładając np. linijkę do obrazu). Dlatego musiałbym spaść na głowę ze sporej wysokości, żeby musieć poświęcać tej produkcji kolejne dwa sezony, czyli – bagatela – dwadzieścia godzin życia.
Mindhunter – Netflix

Ocena na portalu Filmweb.pl: 8.0
Ocena na portalu IMDb: 8.6
Obejrzałem: pierwszą połowę pierwszego odcinka
Moja ocena: 2/10
Uwielbiam Davida Finchera: zarówno jego Siedem, jak i trzecia część Obcego to filmy idealnie dopasowane do mojego gustu. Niestety, kolejne kroki tego reżysera obserwuję z rosnącą dezaprobatą. Mindhunter tylko potwierdza, jak daleko najnowszy Fincher rozjechał się z moimi oczekiwaniami. Liczyłem po cichu na mroczny thriller, a dostałem kawałek filmowego śmiecia pozorującego psychologiczną głębię. Otwarcie daje jeszcze nadzieję na świetne kino. Wtedy jednak na scenę wkracza Holden Ford: najbardziej nieinteresujący i nudny osobnik, jakiego tylko można sobie wyobrazić. Co w nim takiego wyjątkowego, iż to właśnie on został główną postacią? No właśnie – nic. Nie ma on ani osobowości, ani charyzmy, ani uroku osobistego. O zgrozo, serial próbuje nas także przekonać, że jest on wybitnym wykładowcą, choć Jonathan Groff miał 31 lat w trakcie kręcenia pierwszego sezonu: w normalnych okolicznościach człowiek w takim wieku może być co najwyżej asystentem bez żadnej wiedzy praktycznej. Ale w Mindhunter wszystko jest możliwe, w tym to, iż młody facet to największy psycholog i negocjator, jakiego FBI kiedykolwiek miało w swoich szeregach.
O tym, że przerwałem seans, zdecydował jednak ciąg dalszy, mianowicie moment, w którym na scenę wkracza dziewczyna, skrajnie nieinteresująca zarówno z wyglądu, jak i z charakteru. Dla scenarzysty (a Fincher nie ma do nich szczęścia od czasu Azylu) nie jest to jednak problem: chodzi wszak o to, żeby Ford ją poznał, wymienił z nią informacje, które już posiadamy – co jest fundamentalnym błędem narracyjnym – a następnie poszedł z nią do łóżka. Swoją drogą, maniera, żeby przestawiać widzowi życie seksualne ludzi, których zupełnie nie zna, może sprawiać przyjemność tylko mocno zaburzonym podglądaczom. Tyle wystarczyło, żebym stwierdził, że Mindhunter to produkcja, która nie zasługuje na drugą szansę, zwłaszcza, że ani przez sekundę nie czuć, iż patrzymy na coś więcej niż plan filmowy, na którym rozgrywa się na wkroś filmowa historia odgrywana przez porażająco pustych filmowych bohaterów. Skoro Fincher nie szanuje mojego czasu, to ja nie mam zamiaru poświęcać czasu jego produkcji.
1670 – Netflix

Ocena na portalu Filmweb.pl: 8.0
Ocena na portalu IMDb: 7.9
Obejrzałem: trzy pierwsze odcinki
Moja ocena: 3/10
Na papierze pomysł wyglądał nieźle. Dzieje naszego kraju to kopalnia niewyczerpanych motywów, które można albo przedstawić na poważnie, albo wykpić. 1670 stara się podążyć drugą z tych dróg. Sęk w tym, że cały ten dziejowy sztafaż, który wszak akcentowany jest już w tytule, okazuje się nieprzemyślanym pretekstem do odegrania oklepanych memów. Gdzie kontekst? Szwedzki potop: wiadomo. Ale coś więcej? Nie ma potrzeby, zresztą wprawne oko i tak wychwyci, iż serial to istne pomieszanie z poplątaniem: trochę tu średniowiecza, nieco baroku. Wszak w tym wszystkim chodzi o to, by na koniec orzec z wyższością: „Widzicie? Nic się nie zmieniło!”.
I nie byłoby w tym nic złego – w końcu to komedyjka, a nie film dokumentalny – gdyby w tej patchworkowej scenerii rozgrywało się coś ciekawego i zabawnego. Tu zaś jest problem, bo żeby coś było choćby nieco śmieszne, wcześniej nie powinno być opowiadane po czterdzieści razy. Tymczasem film donośnie woła: „Znacie? To posłuchajcie!”, chcąc zagrać kartą inżyniera Mamonia, czyli tego, co swojskie i lubiane. Tylko po co miałbym kolejny raz śmiać się z tego samego? Cała siła komedii tkwi na ogół w tym, iż wywraca na nice nasze oczekiwania: przedstawia sytuacje nieoczekiwane, zaskakujące i absurdalne. Tymczasem w 1670 praktycznie wszystkie żarty da się przewidzieć, bo są ograne niczym najnowszy odcinek Mazurskiej Nocy Kabaretowej. Jeżeli w obsadzie pojawia się ksiądz, to wiemy, iż będzie to obłudny, chciwy i zepsuty moralnie. Jeśli fabuła przewiduje miejsce na silną kobietę o poglądach postępowych, to można się nieco pośmiać z jej naiwności, ale w gruncie rzeczy jest ona kontrapunktem dla zacofanej reszty. Jeżeli mamy szlachcica, to nie ma tu miejsca na nic innego, jak warchoła bez wykształcenia, budującego poczucie wartości na zazdrości sąsiadów. Niekonsekwentnie wypada też realizacja: serial to niby mockumentary w stylu The Office, dziwi jednak, iż forma prowadzenia obrazu jest tak klasyczna w realizacji i montażu. Duża liczba ujęć, statyczność kadrów, brak fragmentów prowadzonych z ręki czy niedoskonałości kompozycyjnych odziera produkcję z dokumentalnego sznytu. A wystarczyło uczynić z kamerzysty pełnoprawnego członka rozgrywających się wydarzeń, by połączyć formę i treść w spójną całość. Wszystko to sprawiło, że serial odpuściłem po trzecim odcinku, okazał się on bowiem nadzwyczaj męczący. Memy lubię oglądać maksymalnie 10 minut dziennie: potem robi się to głupie, nużące i niepotrzebne.
Ciąg dalszy nastąpi…