Scena numer jeden. Urząd miasta. W tle słychać telewizor, w którym nienaturalnego wywiadu udziela prezydent Wrocławia, rozprawiając o planowanej wizycie papieża. W międzyczasie faks wypluwa informację o prognozach opadów. Scena numer dwa. Kobieta o zaciętej, butnej twarzy mierzy poziom wody na Wiśle, a następnie jest świadkiem, jak fatalnie wymodelowana komputerowo sarna pada, postrzelona przez myśliwego. W złości atakuje mężczyznę, grożąc mu nożem i zabierając dokumenty. Scena numer trzy: nasza dzielna obrończyni przyrody uprawia szybki seks w brudnej przyczepie kampingowej, zachęcona słowami „Może sami zrobimy dziś jelonka?”. Miłosne uniesienia przerywa lądujący wojskowy śmigłowiec. Scena numer cztery… Na tym poprzestanę: jak mawiał William James, nie trzeba pić całego oceanu, żeby wiedzieć, że jest słony. A Wielka woda to bez dwóch zdań ocean jednolicie mętny, do tego wywołujący nielichą chorobę morską.
Wyjściowy pomysł był świetny: powódź tysiąclecia to wydarzenie nadal żywe w pamięci wielu osób, zwłaszcza tych mieszkających w pobliżu Odry i Wisły. Jak zwykle w takich przypadkach – stanowiących swoisty probierz moralności i siły charakteru – zdarzały się akty bohaterstwa i wielkiego serca, ale także nikczemności. Trudno ocenić rozkład proporcji, nie ulega jednak wątpliwości, że zderzenie ofiarności służb i zwyczajnych ludzi z indolencją władzy stanowi idealne tło dla filmu katastroficznego. Nikt nie spodziewał się po Wielkiej wodzie rozmachu Dnia Niepodległości. A jednak rozpaczliwe komunikaty radiowe o kolejno zalewanych częściach Wrocławia czy Opola, dramatyczne sceny uchwycone okiem telewizyjnej kamery i pełne grozy opowieści powodzian tworzyły kolaż, który pozwalał na nakręcenie stosunkowo kameralnej, ale pełnej napięcia opowieści.
Tymczasem Kasper Bajon i Kinga Krzemińska – scenarzyści serialu – zdecydowali się na zupełnie inne rozwiązanie: postanowili uczynić z kataklizmu tło, a właściwie pretekst dla przedstawienia losów głównej postaci, Jaśminy Tremer (Agnieszka Żulewska). Niestety, z wielu względów bohaterka ta nie jest w stanie wywiązać się z zadania zaangażowania widza. Wyjdźmy od wzmiankowanej wcześniej sceny, która każe zapytać: na jakiej podstawie scenarzyści uznali, iż dobrym sposobem wzbudzenia sympatii widza do Tremer będzie pokazanie, jak ta popełnia przestępstwo rozboju z użyciem niebezpiecznego narzędzia, zagrożone karą piętnastu lat więzienia? Czyżby chcieli oni stworzyć sylwetkę na podobieństwo Dextera Morgana? Jeżeli nie, to trudno zrozumieć, dlaczego zdecydowali się na ekspozycję postaci, prezentując ją jako butną, pewną siebie, agresywną kryminalistkę. I gdyby błędy skryptu dotyczące protagonistki ograniczały się do nieudolnego jej wprowadzenia do fabuły, nie miałoby to może aż tak doniosłego wpływu na końcową ocenę serialu. Niestety, braków w warsztacie budowania postaci jest znacznie więcej. Jaśmina Tremer to osoba skrajnie arogancka, zadufana w sobie, przekonana o własnej nieomylności i wulgarna (prawem cytatu zauważę, że reakcja na każdą niezgodną z jej oczekiwaniami wypowiedź sprowadza się do słów: „pierdol się”). Jednym słowem: nie ma ona żadnej cechy czyniącej z niej interesującą osobowość. Wbrew intencjom Bajora i Krzemińskiej, nie jest to wcale postać wyrazista, wpisuje się bowiem w zdarty do znudzenia wzorzec antybohatera, zbyt jednowymiarowego jednak, by przykuwać uwagę, a tym bardziej chcieć śledzić jego poczynania. Scenarzyści nie zadali sobie również trudu, by osnuć akcję wokół zdarzeń nieco bardziej skomplikowanych niż „mroczna przeszłość” kobiety, wypływająca na powierzchnię, kiedy Wrocław ginie pod wodą.
Nietrudno domyślić się, iż na tym problemy Wielkiej wody się nie kończą. Skoro bowiem scenarzyści nie byli w stanie wykreować przekonującej postaci, nie jest zaskoczeniem iż nie potrafili oni skonstruować przemyślanej fabuły. Wszelkie dialogi w sprawach tak ważnych jak bezpieczeństwo tysięcy ludzi toczą się w trudnym do wytłumaczenia pośpiechu, w środowisku osób o mentalności ośmiolatków z nadaktywnością psychoruchową. Dramatis personae wchodzą, wychodzą, trzaskają drzwiami, mówią jedno zdanie, a potem znikają Bóg wie gdzie, po co i na ile. Na pozór jest to problem niewinny, ale każe zadać zdecydowanie zasadne pytanie: dlaczego podczas powodzi tysiąclecia obrady sztabu kryzysowego trwają przeciętnie dwie minuty? Daje to bardzo silne wrażenie inscenizacji, jak gdyby świat zaczynał się na taśmie filmowej i na niej kończył. Nie lepiej wypadają próby zbudowania konfliktu, którego główna oś w pierwszych trzech odcinkach przebiega pomiędzy starym profesorem a młodą, inteligentną badaczką. Szkoda jednak, że owe starcia nie mają nic wspólnego z prawdziwą pracą naukowca. Nie byłby to może ważny zarzut, gdyby nie fakt, że taki sposób konstruowania konfliktu jeszcze bardziej kwestionuje kompetencje głównej postaci. Najprościej będzie powołać się na konkretny przykład. W pewnej chwili Jaśmina stwierdza, iż zalanie centrum Wrocławia wynika z praw fizyki, nie przedstawia jednak żadnych obliczeń, które by tego dowodziły. Jedynym jej argumentem okazuje się zaś wylanie kawy na makietę miasta. Czy ma to nas utwierdzić w przekonaniu, że protagonistka to dorosła osoba, która przyjęła na siebie odpowiedzialność za życie tysięcy mieszkańców?
Mimo tych scenariuszowych braków, pierwsze trzy odcinki okazują się najlepsze, przynajmniej w kontekście dalszej akcji. Wydarzenia rozgrywające się w drugiej połowie serialu sprawiają bowiem, iż niejednokrotnie trudno powstrzymać się od śmiechu. Czy można oczekiwać innej reakcji, skoro scenarzysta umyślił sobie, że w samym środku powodzi nastolatka będzie szukać nieznanego jej miejsca, które ujrzała na fotografii? Nie trzeba mieć przecież doktoratu z psychologii, żeby wiedzieć, że jest to niepoważne. Inną sceną, która w sposób niezamierzony bawi, jest ta, w której skrypt nakazuje postaciom biegać po dachach zalanego miasta, a następnie na jednym z nich prowadzić poważną dyskusję na trudne rodzinne tematy. Nie należy także zapominać o absurdalnych wręcz zbiegach okoliczności i nielogicznościach, które zapewne wprowadzono z rozmysłem, chcąc połatać dziurawą fabułę. Czy skutecznie udało się zszyć? Można mieć wątpliwości, biorąc pod uwagę liczbę wątków, które nie doczekują się rozstrzygnięcia. Ale to wszystko przecież nieważne: liczy się melodramatyczne szczęśliwe zakończenie, ze wzniosłymi dyskusjami na temat macierzyństwa i odpowiedzialności za podjęte decyzje. Konieczność spięcia scenariusza wygrała ze zdrowym rozsądkiem.
Na marginesie pozostawiam kwestię błędów merytorycznych, o których można by napisać grubą księgę. Czemu myśliwy poluje na kozy sarny będące w lipcu pod ochroną? W jaki sposób Jaśmina może dodzwonić się do położonej na odludziu przyczepy kempingowej? Dlaczego w środę 9 lipca emitowano teleturniej Familiada, skoro przez lata nadawano go tylko w weekendy? Skąd w roku 1997 wziął się Windows XP? Jak to się stało, że jedna z postaci ma tygodniowy zarost, skoro widzieliśmy, jak goliła się dwa dni wcześniej? W jakim celu na akcję pacyfikacyjną wraz z oddziałami prewencji jedzie wojewoda, a także główna bohaterka? Owszem: można twierdzić, że to detale, ale to właśnie one decydują o tym, czy świat przedstawiony jest wiarygodny, czy raczej karykaturalny. Dysonans jest tym większy, że o wiele szczegółów zadbano, przez co wspominane uchybienia rażą jeszcze bardziej.
Tym większa to szkoda, że oprócz trudu włożonego w inscenizację, Wielka woda prezentuje się dobrze pod wieloma innymi względami. Nieźle wypadają zdjęcia, choć serial cierpi na typową chorobę żonglowania filtrami. Dobrze ocenić należy większość postaci drugoplanowych: widać tu nie tylko zdolną rękę osoby odpowiedzialnej za obsadę, ale także wysiłek aktorów, by w wykoślawione, papierowe typy, którymi operuje scenariusz, tchnąć odrobinę życia. Od tej reguły jest jeden wyjątek, mianowicie – o zgrozo – Agnieszka Żulewska, która gra dosłownie jedną miną: zacięte usta, ściągnięte brwi, wyraz niezadowolenia w oczach. Nie sądzę jednak, by była to wina aktorki, najwyraźniej bowiem tak została poprowadzona przez reżysera. Sugestywne wrażenie robi także scenografia, choć rażą miejsca, w których serial demonstracyjnie wykrzykuje czas akcji, co potęguje wrażenie, że nie patrzymy na prawdziwy świat, ale na skansen, wiernie wykreowany na potrzeby produkcji filmowej. Gdyby jednak zebrać to, co się udało i pozbyć tego, co wadzi, otrzymalibyśmy naprawdę niezłą produkcję. Najlepiej dowodzi tego fakt, iż kiedy pod koniec trzeciego odcinka Jaśmina znika na chwilę z ekranu, Wielka woda zaczyna dryfować w interesującą stronę. Niestety, jest to tylko interludium pomiędzy słabą a bardzo słabą częścią serialu. Dobitnie świadczy to jednak o tym, iż recepta na sukces znajdowała się w zasięgu ręki: wystarczyło przedstawić podmiot zbiorowy w różnych jego odsłonach, spleść pojedyncze losy i uczynić z głównego antagonisty żywioł. Wówczas jednak należałoby wyjść poza bezpieczny schemat przeciętnego serialu dla międzynarodowego widza – a może raczej: międzynarodowej korporacji.
Wszystko to sprawia, że Wielka woda nie jest produkcją, którą można potraktować poważnie. Ba! Ona sama siebie nie bierze na serio. W swych założeniach jest to bowiem wariacja na temat filmów Rolanda Emmericha, w których wyluzowany protagonista zachowuje się niczym dziecko w Disneylandzie, cała zaś reszta poważnych ludzi w garniturach to banda idiotów, którzy nie wierzą młokosowi w trampkach i bluzie z kapturem, wieszczącemu – na ogół na podstawie własnej intuicji – apokalipsę. Wystarczy dodać do tego osobiste zawirowania i voilà! Sęk w tym, że przepis, który sprawdza się w kinie stricte rozrywkowym, zawodzi, kiedy trzeba opowiedzieć o narodowej katastrofie, żywej w pamięci tysięcy świadków. W tym aspekcie Wielka woda – nomen omen – zawodzi. Serial nie jest tragiczny, wypada jednak boleśnie miałko i nijako, miejscami irytująco, a w momentach melodramatycznych – żenująco. Dlatego stanowi rozczarowanie: nie tylko jako nieudane dzieło, ale przede wszystkim jako zmarnotrawienie nośnego motywu. Kolejna okazja, aby nakręcić taki film, trafi się przecież przy następnej powodzi tysiąclecia. Oby stało się to najwcześniej za kolejne tysiąc lat, a najlepiej – nigdy.