Chucky – najbardziej bodaj zabójcza zabawka w dziejach kina – powraca, tym razem w kostiumie uszytym na miarę XXI wieku. W stosunku do oryginalnej koncepcji zmiany są bardzo liczne, a niekiedy także fundamentalne. Tytułowy morderca to już nie opętana duchem zabawka, lecz zbuntowana sztuczna inteligencja, film zaś – oprócz aspektu czysto rozrywkowego – chce w nienachalny sposób skomentować konsumpcjonizm i wątpliwą moralność wielkich korporacji. Klevberg postanawia także wpleść do produkcji stylistyki nieobecne w oryginale.
Druga wojna światowa. Grupa ośmiu żołnierzy żydowskiego pochodzenia pod wodzą porucznika Aldo Raine’a (Brad Pitt) prowadzi działania dywersyjne przeciwko Niemcom na zapleczu francuskiego frontu. Ów lakoniczny opis w zupełności wystarczy za pełne streszczenie fabuły. Cała reszta to typowe dla Tarantino bawienie się formą, polegające na wywracaniu na nice schematów kina rozrywkowego (w tym wypadku – produkcji wojennych i westernów). Skupienie się na zaskakiwaniu stroną formalną niesie jednak szereg konsekwencji.
Jeden z najlepiej ocenionych filmów 2018 roku. Fabuła koncentruje się na losach rodziny, która próbuje przeżyć w świecie spustoszonym atakiem najeźdźców z Kosmosu. Kluczem do przetrwania jest zachowanie absolutnej ciszy, gdyż to właśnie hałas przyciąga bezlitosnych zabójców. Niestety, ten interesujący koncept nie jest w stanie uratować filmu pod wieloma względami wyjątkowo miernego. Do mankamentów należą sztampowe, niewiarygodne psychologicznie postaci, brak jakiekolwiek napięcia i cukierkowa fabuła.
Relacja dwójki przyjaciół – Pádraica i Colma – zostaje wystawiona na próbę, kiedy jeden z nich postanawia raz na zawsze zerwać starą przyjaźń. Ten lakoniczny opis nie jest bynajmniej nieudaną próbą streszczenia znacznie większej całości, ale przedstawia całą sytuację dramatyczną. Jako że pomysł wyjściowy jest wyjątkowo ubogi fabularnie i nie zanadto głęboki, Martin McDonagh porozrzucał różne tropy interpretacyjne, które mają wzbogacić film o warstwę symboliczną i nadać mu głębi.
Lśnienie jest uważane za jeden z najlepszych filmów grozy wszech czasów. I nie piszę tych słów tylko dlatego, że wygodnie nim zacząć recenzję. Wprost przeciwnie: zadałem sobie trud i sprawdziłem stosowne zestawienia przygotowane przez znane serwisy. IGN i Empire daje dziełu Kubricka zaszczytne pierwsze miejsce, TimeOut drugie, The Guradian i Collider piąte. Nieco bardziej powściągliwy jest Rolling Stone, lokujący produkcję dopiero na miejscu jedenastym. A już zupełnym zaskoczeniem jest odległe, bo dopiero 39. miejsce na liście czasopisma Harper Bazaar.
Dwójka astronautów zostaje uwięziona na orbicie, gdzie musi walczyć o przeżycie. To zdanie nie jest zarysem ogólnej idei filmu, ale jego wiernym streszczeniem: poza katastrofą statku i próbami powrotu na powierzchnię planety, nie dzieje się tu nic więcej. Szybko okazuje się, że pomysł na scenariusz, nadający się co najwyżej na krótki metraż, ale z jakiegoś powodu rozciągnięty do półtorej godziny, jest najmniejszym z problemów Grawitacji. O wiele poważniejsze są fabularne głupoty, stanowiące widowiskowe pogwałcenie zasady prawdopodobieństwa, a przy okazji – inteligencji widza.
Setki tysięcy ludzi na plażach, odległe grzmoty dział artylerii, dziesiątki samolotów wroga na niebie, nerwowe manewry statkami na skrytych w mroku wodach kanału La Manche, chaos, strach, a zarazem wielki zryw patriotyczny setek zwyczajnych Brytyjczyków gotowych nieść pomoc własnym żołnierzom: to prawdziwa Dunkierka. Niestety, jest to zarazem ta Dunkierka, której w filmie Christophera Nolana się nie zobaczy. I nawet jeżeli usilnie utrzymywać, jak chcą niektórzy psychofani brytyjskiego reżysera, iż jego produkcja poświęcona ucieczce z francuskiego wybrzeża nie pretenduje do bycia dokumentem, to na niewiele się to zda. Owszem, zgadzam się, że Dunkierka to nie opowieść na faktach, to także nie film wojenny, dramat ani thriller.
Amerykańsko-francuska adwokatka, Kate Moore (A.J. Cook) ma bronić w procesie mężczyznę oskarżone o brutalne zamordowanie przypadkowej rodziny. Choć początkowo nie wierzy ona w winę oskarżonego, będzie musiała zmienić zdanie, kiedy skonfrontuje się z nowymi dowodami. Już na samym początku powiem dla jasności: Zwierz to film głupi, którego scenarzysta nie ma pojęcia ani o pracy policji, ani o postępowaniu adwokatów, ani o działaniu systemu sprawiedliwości w Europie. Ogólnie rzecz biorąc, liczba nielogiczności i luk jest tu zatrważająca. Nie lepiej wypada warstwa techniczna, w której także roli się od błędów montażowych, nieudanych efektów specjalnych i ogólnie pojętej tandety, wynikającej zapewne z ograniczeń budżetowych.
Agentka FBI, obdarzona jakoby mocami parapsychicznymi, rusza w pogoń za tajemniczym człowiekiem, który zamieszany jest w sprawy powtarzających się od trzydziestu lat morderstw. Jak się okazuje, sprawa jest dużo bardziej pogmatwana i mroczna, niż początkowo mogłoby się zdawać. Cieszący się niezwykłym powodzeniem wśród tzw. profesjonalnej krytyki ni to thriller, ni pełnoprawny horror, wrażenie może robić co najwyżej bardzo statycznymi, pieczołowicie odmierzonymi kadrami i klimatem, którego główne źródło bije z postaci bez dwóch zdań cierpiących na cały przekrój zaburzeń psychicznych. O pomstę do nieba woła natomiast cała reszta – ze scenariuszem na czele. To, że główna bohaterka nie ma za sobą żadnej przekonującej historii, motywacji czy dystynktywnych cech charakteru, można jeszcze tłumaczyć świadomym nawiązaniem do kina noir.
Nadmorska miejscowość Antonio Bay wkrótce będzie obchodzić stulecie powstania. W noc poprzedzającą święto nad miasteczkiem zastyga gęsta mgła, z której wyłaniają się żądne zemsty duchy. Aby przeżyć, mieszkańcy muszą znaleźć odpowiedź na pytanie, kim są ci, którzy wyszli z głębin morza, a także dlaczego nawiedzili Antonio Bay. Choć film wydaje się typowym horrorem, John Carpenter to zbyt utalentowany reżyser, by chodzić na skróty i serwować dobrze znane fabuły. Obraz do dziś zachował genialny klimat, wynikający zarówno ze zdjęć, jak i z niespiesznego tempa, odmierzanego uwodzicielskim głosem spikerki lokalnej rozgłośni radiowej. Do tego dochodzi klimat miasteczka nad Oceanem Spokojnym, oddany z pietyzmem, wbrew budżetowi wynoszącemu zaledwie milion dolarów.