Trudno uznać horror za gatunek cieszący się szczególnym szacunkiem. Analogicznie do komedii, ma on przede wszystkim zastosowania użytkowe, a przez to rzadko kiedy pozwala na zaoferowanie czegoś więcej niż lekkiej rozrywki do popcornu. A jednak wśród masowo wydawanych co roku tworów, które na ogół prezentują poziom mniej lub bardziej godny pożałowania, trafiają się prawdziwe perły. Niektóre spośród nich doczekały się powszechnego uznania, inne zostały zignorowane i zapomniane. Stwierdziłem jednak, że warto byłoby, aby te wszystkie wyróżniające się produkcje umieścić na jednej liście. Nie będzie to żadne zestawienie w rodzaju „Dziesięć najlepszych…”, ale przewodnik po najbardziej udanych przedstawicielach kina grozy.
Skąd taki pomysł? Otóż horror, zarówno ten filmowy, jak i książkowy, to jedna z moich największych guilty pleasures. Daleko mi, rzecz jasna, do znawcy, ale na około półtora tysiąca filmów, jakie obejrzałem, co najmniej dwadzieścia procent to właśnie dzieła z tego gatunku. Wiem również, że po pewnym czasie znalezienie nowej wartościowej pozycji nastręcza nie lada problemów. Liczę więc, że zestawienie okaże się przydatne dla tych, którzy szukają dobrej rozrywki na piątkową noc grozy i mają dość masowo polecanych produkcji w rodzaju Cichego miejsca, Mów do mnie czy – uchowaj Boże – Kod zła.
Moja lista obejmuje wyłącznie filmy należące stricte do gatunku horroru (nie uwzględniam więc m.in. produkcji zawierających dużą domieszkę komedii), które w skali od 1 do 10 oceniłem co najmniej na 8 i które dodatkowo uważam za szczególnie zapadające w pamięć. (Stąd na przykład nieobecność filmów gore, o których przestaje się pamiętać w chwili, gdy z ekranu tryśnie ostatnia porcja krwi.) Kolejność jest przypadkowa, a spis doczeka się kontynuacji – oby jak najbardziej licznych, mam bowiem nadzieję, że czeka mnie jeszcze niejeden dobry straszak. Liczę po cichu, że również moi Czytelnicy przyłączą się do mnie i zaoferują dalsze tytuły, które dołączą do tego zestawienia. Na koniec gwoli ścisłości: jako że jestem organicznie uprzedzony do seriali, na listę trafiają tylko filmy pełnometrażowe lub miniseriale do pięciu odcinków.
Bernard Rose – Candyman (1992)

Moja ocena: 9.
Candyman to film na tej liście nietypowy, trudno bowiem po samym sposobie realizacji nazwać go w ogóle horrorem. Owszem, trafiają się tu sceny mocne i w zamierzeniu przerażające, ale są to wyjątki, na dodatek stosunkowo rzadkie. Jego urok polega jednak na czymś zupełnie innym, a zarazem unikalnym – mianowicie na fenomenalnym, onirycznym klimacie. Duża w tym zasługa miejsca akcji: tym razem Chicago zostaje przedstawione nie od strony centrum czy dzielnicy biznesowej, ale osiedli ubogich, kolorowych, które skrywają swój folklor i swoje tajemnice. Rose nie kryje zresztą, iż jego celem jest komentarz społeczny na temat rasizmu, choć przyznać trzeba, że zostaje on wyrażony tak, iż nie obraża inteligencji widza. To intelektualne podłoże skrywa świetnie zrealizowaną produkcję, która – oprócz dojmującej atmosfery – cechuje się świetnymi rolami i bezbłędną narracją, przez co na długo zapada w pamięć. Kawał ciekawego kina o miejskich legendach, trudnej przeszłości i miejscach, których lepiej nie odwiedzać…
Wyprodukowany dwa lata później Candyman II: Pożegnanie z ciałem w reżyserii Billa Condona jest już filmem nieco gorszym, głównie dlatego, iż zmierza w stronę typowego kina grozy. Mimo sprawnej realizacji, jest to kontynuacja pod każdym względem gorsza. Jeszcze niżej plasuje się Candyman III: Dzień umarłych, który zupełnie odchodzi od oryginału, a jej ambicją staje się bycie niezobowiązującym straszakiem. O najnowszej wersji z roku 2021 nie będę się wypowiadał, bowiem jej nie oglądałem, nie wydaje się jednak, by stanowiła ona dla serii nowe otwarcie. A szkoda, bo w zdolnych rękach historia ta ma jeszcze spory potencjał.
Danny Boyle – 28 dni później (2002)

Moja ocena: 8.
Filmy o zombie to jeden z moich ulubionych gatunków. Jeżeli dodać do tego uwielbiany przeze mnie klimat ogólnoświatowej apokalipsy, obecność 28 dni później na tej liście nie może dziwić. Oczywiście podobnych produkcji wymienić można wiele – World War Z, Apokalipsa Z: Początek końca czy pierwszy sezon The Walking Dead to przykłady najbardziej oczywiste. Wyjątkowość produkcji Boyle’a polega jednak na zamierzonej surowości produkcji. Stąd bardzo naturalistycznie przedstawione postaci, a także zdjęcia z dużą ilością ziarna czy zabawa ogniskową. Tym, co jednak broni się najlepiej, jest świetnie opowiedziana fabuła, która jest dynamiczna, a zarazem nie traci nic ze swojej psychologicznej głębi. Dlatego 28 dni później to film szorstki, a wręcz udający amatorski, ale inteligentny i piekielnie intrygujący, a do tego nerwowy i miejscami naprawdę straszny.
Kontynuacja, czyli 28 tygodni później, mimo znakomitej realizacji, traciła mimo wszystko na świeżości. Dla jasności: to nadal jest świetne kino, które pod wieloma względami wypada nawet lepiej od oryginału. Trudno jednak mówić o zaskoczeniu, skoro rzeczona produkcja kopiuje najbardziej udane rozwiązania filmu Boyle’a. Nie zmienia to faktu, że z niecierpliwością czekam na zapowiedzianą część trzecią, zatytułowaną 28 lat później. Mam nadzieję, że trwająca dwie dekady przerwa nie doprowadzi do zatracenia ducha oryginału i nie porzuci sztafażu niezależnego kina, które tak świetnie sprawdziło się w pierwszej odsłonie.
John Carpenter – Mgła (1980)

Moja ocena: 8.
John Carpenter to niekwestionowany mistrz kina grozy, którego nazwisko kilkukrotnie pojawi się w tym zestawieniu. Pierwszą produkcją, którą pragnę wyróżnić, jest Mgła. I znowu – podobnie jak przy wzmiankowanych wyżej filmach – nie czynię tego z uwagi na prawdziwe uczucie grozy, lecz ze względu na dojmującą i gęstą atmosferę. Już samo otwarcie, gdy wraz z grupą skautów słuchamy przy ognisku opowieści o dawno zatopionym okręcie, robi niezwykłe wrażenie. Następnie ten nokturnowy ton jest odliczany głosem spikerki z lokalnej rozgłośni radiowej. Kiedy jednak nad Antonio Bay zawisa mgła, film bardzo szybko przeradza się w standardowy – w dobrym sensie tego słowa – straszak, który wygrywa tym, iż więcej ukrywa niż pokazuje. Jeśli miałbym szukać najbliższych skojarzeń dla Mgły, byłby to zapewne Obcy, 8. pasażer Nostromo, Ridleya Scotta: w obu akcja rozwija się powoli, by tak rzec – organicznie, a świat przedstawiony wydaje się niepokojący za sprawą delikatnej, ledwie wyczuwalnej nuty surrealizmu.
Korzystając z okazji, przestrzegam przed wątpliwej jakości „odświeżoną” wersją, której autorem jest Rupert Wainwright. Niestety, rzeczony twórca zupełnie nie zrozumiał, na czym polegała siła oryginału i z tajemniczej opowieści uczynił typowy do bólu, a do tego niezbyt mądry slasher. Mgła jest jedna – mianowicie ta z roku 1980. I choć od jej premiery minęło prawie pół wieku, to wciąż broni się znakomicie.
Craig R. Baxley – Czerwona róża (2002)

Moja ocena: 8.
Jakkolwiek obrazoburczo to nie zabrzmi, nie jestem fanem twórczości Stephena Kinga. Jak zatem wytłumaczyć fakt, że na mojej liście znajdują się dwa filmy stworzone na podstawie jego książek? No cóż, w obu przypadkach wykorzystano materiał źródłowy w sposób wręcz wzorcowy. Tak jest w przypadku Czerwonej róży, będącej trwającym bez mało pięć godzin, trzyodcinkowym miniserialem, opowiadającym o grupie parapsychicznie wrażliwych osób, badających tytułową posiadłość, w której jakoby dochodzi do zjawisk paranormalnych. Tak długi format pozwala na rozbudowanie wątków, odpowiednie przedstawienie postaci, zbudowanie napięcia, a wreszcie – na ciekawe zmiany dynamiki narracji. Dzięki tym wszystkim zaletom film wychodzi poza ramy standardowej fabułki o nawiedzeniu, oferując klasyczną, nieco wręcz gotycką w swych założeniach opowieść. Biorąc to wszystko pod uwagę, jest to jeden z moich ulubieńców wśród produkcji o nawiedzonych miejscach.
Swoiste post scriptum do Czerwonej róży oferuje Z dziennika Ellen Rimbauer: Czerwona Róża, nakręcona zaledwie rok później przez reżysera oryginału. By jednak posłużyć się porównaniem z innej gałęzi sztuki, rzeczony oryginał to Wenus z Milo, kontynuacja zaś – to ręce Wenus z Milo. Myślę jednak, że osoby, które polubią Czerwoną różę po Z dziennika Ellen Rimbauer, sięgną tak czy inaczej. I bardzo dobrze, bo to nadal świetny film, choć pada on ofiarą powiedzenia, iż lepsze jest wrogiem dobrego.
Banjong Pisanthanakun / Parkpoom Wongpoom – Shutter – Widmo (2004)

Moja ocena: 8.
Skoro już jesteśmy przy kontrowersyjnych wyznaniach, to pozwolę sobie na kolejne: osobiście uważam, iż często amerykańskie wersje azjatyckich filmów grozy są o wiele lepsze niż oryginały. Mam tu na myśli szczególnie Krąg, Dark Water – Fatum czy Klątwę. Jest jednak znaczący wyjątek: Shutter – Widmo. W tym wypadku kontekst obcej kultury – dziełko powstało w Tajlandii – zupełnie nie przeszkadza, a wręcz nadaje intrygującego lokalnego kolorytu. Tym jednak, czym produkcja szczególnie podbiła moje serce, jest znakomita narracja, a także kapitalna fabuła – zwłaszcza końcowe rozwiązanie całej zagadki. Dzięki śmiesznemu wręcz budżetowi (Internet mówi o kwocie ćwierć miliona dolarów), Shutter – Widmo nabrało nieco surowego, bezpretensjonalnego i bardzo naturalnego sznytu, który tylko zwiększa grozę rozgrywających się na ekranie wydarzeń. Oglądany w odpowiednich warunkach, będzie w stanie dać garść mocnych wrażeń nawet koneserom kina grozy.
Gdyby po obejrzeniu oryginału, przyszło komuś do głowy obejrzeć amerykańską wersję, która w roku 2008 ukazała się pod tytułem Shutter, niech o swoim pomyśle, jak najszybciej zapomni: powiedzieć, iż zachodni remake jest zły, głupi i fatalnie zagrany, to nadal prawić mu komplementy. Tak zmasakrowany materiał źródłowy woła tylko o jedno: o powrót do wersji azjatyckiej. I tę zdecydowanie polecam.
Brad Anderson – Dziewiąta sesja (2001)

Moja ocena: 8.
Opuszczony szpital psychiatryczny to chyba najbardziej banalna lokacja dla filmu grozy. Całe szczęście Dziewiąta sesja traktuje ją wyłącznie jako punkt wyjścia dla znacznie ciekawszej opowieści. Rozpoczyna się ona wraz z chwilą, gdy do budynku wkracza ekipa mająca usunąć pozostały na miejscu azbest. Szybko okazuje się, że oprócz rakotwórczego tworzywa w placówce wciąż znajduje się stara dokumentacja medyczna, w tym nagrania sesji, z których ostatnia, opatrzona – jak nietrudno się domyślić – numerem dziewiątym będzie odgrywać kluczową rolę… Film Andersona nie przeraża nagle wyskakującymi zjawami, lecz powoli i konsekwentnie buduje napięcie oparte przede wszystkim na poczuciu narastającego obłędu. Warstwa psychologiczna to zresztą najmocniejsza część Dziewiątej sesji, która w połączeniu ze znakomicie dobranymi głównymi postaciami – nie są to bynajmniej bezmyślne nastolatki – daje efekt w postaci solidnego filmu grozy.
Jeżeli ktoś z Czytelników polubi ten klimat, na marginesie wspomnę o innym medium, mianowicie o fenomenalnej powieści Jozefa Kariki zatytułowanej Szczelina. Na kanwie książki powstał także film, który – choć różny od Dziewiątej sesji – broni się równie dobrze. I choć jego znalezienie graniczy z cudem, to warto zadać sobie ten trud.
Christophe Gans – Silent Hill (2006)

Moja ocena: 8.
Przez długi czas filmowe adaptacje gier wideo kojarzyły się z produkcjami najgorszego sortu, których jedynym celem jest wyciągnięcie pieniędzy od wiernych fanów danej marki. Nawet jeżeli brać pod uwagę wyjątki w rodzaju serii Tomb Raider czy Resident Evil, nie zmienia to faktu, iż przeniesienie na ekran fenomenalnej produkcji Hideo Kojimy wymagało zupełnie innych kompetencji niż nakręcenie typowego filmu akcji. Silent Hill to wszak głęboko psychologiczna opowieść o stratach i traumach, tytułowe miasto zaś to zaledwie sugestywna metafora mrocznych zakamarków ludzkiego umysłu. Do tego oryginał cechował się bardzo specyficznym, nieco surrealistycznym klimatem, którego przełożenie na język filmu wymagało solidnego przemyślenia. Całe szczęście okazało się, że wszystkie te obawy są bezzasadne. Christophe Gans bardzo dobrze odtworzył ducha oryginalnych opowieści, nie siląc się przy tym na wierność regułom narzuconym przez materiał wyjściowy. W efekcie Silent Hill to film mroczny, dziwny i niepokojący, kojarzący mi się z wydaną zaledwie rok później Mgłą Franka Darabonta. (Nota bene, tę ostatnią także umieściłbym w tym zestawieniu, gdyby nie zupełnie przerysowane role, które reżyser przeniósł bezpośrednio z książki Kinga). Uprzedzając pytanie: nie, nie trzeba znać produkcji studia Konami, by czerpać przyjemność z seansu.
Niestety, zupełnie inną opinię mam o kontynuacji zatytułowanej Silent Hill: Apokalipsa. W porównaniu z poprzedniczką, wydany sześć lat później następca to typowy film grozy: głupi, schematyczny i słabo zrealizowany. Można mieć jedynie nadzieję, że zaplanowana na ten rok kolejna odsłona serii, za którą odpowiedzialny jest Gans, zmaże pamięć o tej obrazie dla franczyzy.
Neil Marshall – Zejście (2005)

Moja ocena: 8.
Nie cierpię na klaustrofobię, ale wizja przeciskania się przez wielotonowe głazy w ciemnej jaskini nie wprawia mnie w przesadną euforię. Jeżeli do tego dodać świadomość, że w niedostępnych i niezbadanych nigdy tunelach może żyć coś, o czym człowiek nie ma pojęcia, wyobraźnia zaczyna podrzucać najmroczniejsze wizje. I tylko cieszyć się wypada, iż znalazł się ktoś, kto te atawistyczne lęki przeniósł na filmową taśmę. Niektórych Zejście przerazi paniczną ucieczką przed tym, co skryte w mrocznych tunelach. Innym puls skoczy, gdy zobaczą, jak jedna z bohaterek o mało nie dusi się w wąskim przesmyku między skałami. Bez względu na nasze lęki, film Neila Marshalla sprawdza się doskonale w ich wydobywaniu. Dodajmy do tego znakomite role i wiarygodną opowieść, a otrzymamy dobrze zrealizowane kino grozy, osadzone w nietypowej scenerii i skutecznie próbujące przezwyciężyć gatunkowe ograniczenia.
Nakręcone cztery lata później Zejście 2 jest – jak się można domyślić – filmem gorszym. Nie ma zresztą co ukrywać: cała groza w tego rodzaju produkcji bierze się w głównej mierze z lęku przed nieznanym. A skoro zagrożenie raz zyska twarz, to nie sposób już poczuć tego samego dreszczu, co przy oryginale. Tym, których jednak zachwyci część pierwsza, kontynuacji bynajmniej nie odradzam.
John Carpenter – Coś (1982)

Moja ocena: 8.
Kolejny film Carpentera na liście. I bynajmniej nie ostatni! Tym razem reżyser zabiera nas na odizolowaną od świata stację badawczą na Antarktydzie. Mieszkających tam naukowców atakuje dziwaczna forma życia, której nie sposób wykryć gołym okiem, pasożytuje bowiem na ludzkich organizmach. Już sam ten opis każe pochylić czoła przed amerykańskim filmowcem: klimat izolacji, bezradności i zagrożenia kreuje się dzięki miejscu akcji sam. Ale Coś to także opowieść psychologiczna, analizująca zachowania ludzi w sytuacjach skrajnych. Dzięki tym walorom film od pierwszych chwil wciąga i zniewala klimatem. Dodajmy do tego praktyczne efekty specjalne – które starzeją się znacznie lepiej niż cyfrowe – a uzyskamy przepis na klasyk, który po ponad czterech dekadach straszy równie skutecznie, co w dniu premiery.
Niestety, nakręcony w roku 2011 remake nie robi już tak dobrego wrażenia. Wprost przeciwnie: jego twórca – Matthijs van Heijningen Jr. – nie potrafi uchwycić, na czym polega magia oryginału i przyrządza standardową produkcję z gatunku. Kto chce, niech obejrzy, ale przed seansem warto mocno obniżyć oczekiwania. I jeszcze jedno – mało osób wie, że dziełko Carpentera to także remake: oryginalne Coś ukazało się w roku 1951. Niestety, rzeczonego filmu nie oglądałem, przez co nie mogę się o nim wypowiedzieć.
Mikael Håfström – 1408 (2007)

Moja ocena: 9.
Mówiłem, że Stephen King wróci – słowa niniejszym dotrzymuję. 1408 to na pozór typowy film grozy: mamy hotel, nawiedzony jakoby pokój, i niedowiarka, który chce dowieść sobie i innym, że duchy to wymysł dla niegrzecznych dzieci. Tym razem jednak nawet największy sceptyk musi przyznać, że w pokoju numer 1408 dzieją się rzeczy niepokojące… Film Håfströma broni się zwłaszcza dwiema rzeczami. Jedna z nich to pieczołowicie budowane napięcie, kreujące niezwykły, duszny i psychodeliczny klimat. Co ciekawe, opowiadanie Kinga nie robi aż takiego wrażenia, a zatem umiejętnie wykreowana atmosfera to przede wszystkim zasługa reżysera. Druga istotna cecha to znakomita rola Johna Cusacka, w której bez trudu można rozpoznać bezczelnego, ukrywającego swoje prawdziwe lęki łowcę sensacji. Dzięki tym składowym powstaje produkcja, która od pierwszych minut przykuwa do ekranu.
Słowem wyjaśnienia, wskazaną wyżej ocenę dałem filmowi piętnaście lat temu. Tak się jednak złożyło, że skacząc po kanałach parę tygodni temu, trafiłem nocną porą na tę produkcję. Miałem obejrzeć nie więcej niż dwie minuty… a zostałem do napisów końcowych. Dlatego nie zmieniam pierwotnej noty, choć jest bardzo możliwe, że dziś 1408 oceniłbym niżej.
Na tym kończę pierwszą część zestawienia i zabieram się do przygotowania drugiej! Jeżeli moi Czytelnicy chcieliby zasugerować produkcje, które powinny się znaleźć w tym zestawieniu, czekam na sugestie w komentarzach. A wszystkim pozostałym – miłego strasznego seansu!