„Ile razy można oglądać to samo?” – chciałoby się donośnie zapytać po projekcji pełnometrażowego debiutu Aleksandry Terpińskiej. Ile jeszcze razy Warszawa (lub dowolna inna polska metropolia) zostanie sprowadzona do szarego morza betonu, upadłego bardziej niż Gotham City, opanowanego przez alkoholików i narkomanów, a przede wszystkim ludzi cierpiących na całkowity uczuciowy chłód, niczym klątwa przekazywany z pokolenia na pokolenie? O blokowiskach w latach dziewięćdziesiątych – tych, na których panowała beznadzieja, bieda i prawo silniejszego – opowiadał fantastyczny Poniedziałek Witolda Adamka, a z perspektywy czasu – Jesteś bogiem Leszka Dawida. Współczesne oblicze cyników i dekadenckich hedonistów próbował uchwycić nakręcony niedawno Ostatni komers. Tym samym tropem zmierzają także Inni ludzie. A jednak w rękach Terpińskiej ten po stokroć powielany portret kolejnej straconej generacji ma nadspodziewanie intensywny, by nie powiedzieć karykaturalny, koloryt, który sprawia, że wciąż powtarzana, sprowadzona do banalnego aksjomatu prawda bynajmniej nie razi.
Nie ukrywam: nie jestem tym zaskoczony – Terpińska jest wszak specjalistką od przedstawiania świata młodych dorosłych. W genialnym Leszczu skupiała się na schyłku niewinnej, młodzieńczej znajomości, do drzwi której puka nieubłagana zmiana. W stanowiących wprawkę do pełnometrażowego debiutu Najpiękniejszych fajerwerkach ever pojawił się ten sam topos, choć brakło nieco materii scenariusza, by zaproponować coś więcej niż impresję na temat zatopionego w nihilizmie zgniłego świata współczesnych adolescentów. Inni ludzie to film, który sytuuje się gdzieś między tymi produkcjami. Jego bohaterem jest Kamil (Jacek Beler), trzydziestoletni blokers i niespełniony raper, w którego życiu dominują wódka, narkotyki i seks z przygodnie spotkanymi kobietami. Resztę tej stosunkowo sztampowej opowieści można sobie bez trudu dosztukować: ojca w domu nie ma, matka prezentuje typową polską klasę robotniczą, a przyrodnia siostra stanowi postać żywcem wyciętą z fenomenalnego dokumentu Love, Love Grzegorza Zaricznego. Warszawa jest bura, ponura i zachęca do skoku z jednego ze wzniesionych w centrum szklanych wieżowców, zza chmur ani na chwilę nie wygląda słońce, tramwaje cuchną, samochody smrodzą. W skrócie: w porównaniu ze stolicą tajemnicze Miasto z thrilleru Siedem Davida Finchera jawi się bez mała jako Disneyland. W tej nieprzyjaznej, nieludzkiej wręcz przestrzeni poznajemy jeszcze inne osoby dramatu, między innymi Iwonę (Sonia Bohosiewicz) i Macieja (Marek Kalita), małżeństwo, które – choć pozornie żyje w innym uniwersum: czystych ścian i designerskich mebli – cierpi nie mniejszy uczuciowy głód niż główny bohater. A zatem: nieszczęście, brud i upodlenie, dekadencja, depresja i syf. Więcej przymiotników wypisywać nie trzeba, by zyskać adekwatne wyobrażenie świata przedstawionego.
Być może urazi to niektórych czytelników, ale Dorota Masłowska – której powieść posłużyła za kanwę scenariusza – nigdy nie była pisarką-intelektualistką, jej twórczość zaś ogranicza się głównie do mało skomplikowanego komentarza społecznego, opakowanego w odpowiednio ustylizowany język. Niestety, Inni ludzie także wyraźnie cierpią na ubóstwo treści, która bardziej niż ustrukturyzowaną fabułą, jest wariacją na temat… No właśnie: nie bardzo wiadomo czego. Nikt chyba przecież nie uwierzy, że przedstawione wydarzenia mogłyby się wydarzyć naprawdę, podobnie jak nikt nie potraktuje filmu jako socjologicznego studium nad kondycją moralną osób tworzących wielkomiejską tkankę społeczną. Odejście od zasady mimesis jest zresztą całkowicie celowe, o czym świadczą zastosowane środki wyrazu – przede wszystkim pastisz i karykatura. Rzeczywistość miesza się ze snami i wyobrażeniami, pojawiają się kolejne prztyczki w nos pod adresem różnych grup społecznych, szczególnie w scenkach rodzajowych, których jest tu pełno (patrz: szkolna wywiadówka). A jednak nie wiadomo, o co Terpińskiej tak naprawdę chodzi. Czy mamy współczuć Kamilowi lub wszystkim, których ta postać reprezentuje? Czy mamy otworzyć oczy na świat, którego nie widzimy zza szyb swoich wyleasingowanych samochodów i kupionych na kredyt mieszkań? A może po prostu powinniśmy śledzić kolejne sceny w samozadowoleniu, że od tego fizycznego brudu i emocjonalnego syfu trzymamy się z daleka, prowadząc – wyśmiane mimo wszystko w jednej ze scen – tak zwane normalne życie? Nie wiadomo, czy na to pytanie w ogóle da się odpowiedzieć, bo film jej nie udziela. Historia kończy się zresztą, nim cokolwiek wyjaśni i nie daje żadnego rozwiązania. Może się pośmiałeś, może poczułeś lepszy, może na chwilę przysnąłeś – nieważne, oto napisy końcowe.
Całe szczęście scenariuszowe ubóstwo rekompensuje bardzo interesująca forma. Narratorów opowieści jest dwóch: jeden z nich to współczesna wersja Jezusa, który krąży po warszawskich osiedlach w przetłuszczonych długich włosach chowanych pod kapturem bluzy kangurki. Drugi to główny bohater, któremu zdarza się bezceremonialnie łamać czwartą ścianę, jak gdyby zdawał sobie sprawę, że jego życie to być może kolejna jazda po zanieczyszczonym zielsku, sen wariata, pobłądzenie w korytarzach wyobraźni – albo wszystko naraz. Opowieść, którą prowadzi ta osobliwa dwójka, toczy się w rytmie rapowym, dzięki czemu słowa płynące z ekranu nabierają charakterystycznego flow, niesłyszanego w polskim kinie od czasów Dnia świra Marka Koterskiego. Choć produkcja może przez to sprawiać wrażenie bardzo długiego teledysku, to jednak jest on mądrze nakręcony oraz przyjemny dla oka i ucha. Od strony formalnej trudno mieć do filmu jakiekolwiek zastrzeżenia: wrażenie robi ciekawe wykorzystanie efektów specjalnych, a także świetna, pieczołowicie przygotowana inscenizacja ujęć. Nie ma tu wprawdzie zabiegów dla polskiego kina nowych, czuć jednak nietypowe poukładanie zastanych rozwiązań, które – wzięte razem – składają się na interesującą mozaikę, zasługującą na miano kina autorskiego, świadomego i głęboko przemyślanego.
Wracam jednak do wyjściowego zarzutu: podobnie jak w Najpiękniejszych fajerwerkach ever, Terpińska zdaje się wierzyć, że wystarczy znaleźć problem uważany za doniosły, włączyć kamerę, a reszta nakręci się sama. Okazuje się jednak, że ten schemat zawodzi, zwłaszcza w chwili, gdy na ekranie przewijają się tylko antybohaterowie, a takie ekstrawagancje jak zwroty akcji nie istnieją. Nie twierdzę, że Inni ludzie nie mogą zrobić na nikim wrażenia. Mogą, choć będzie ono dojmujące tylko dla tych, których ominęły ostatnie lata, gdy rodzima kinematografia zaczęła przełamywać hegemonię kina sterylnych obrazków żywcem wyciętych z katalogu firm sprzedających wyposażenie wnętrz. Gwoli uczciwości: nie przeczę, że udana forma wystarcza nawet dziełu bez treści – Inni ludzie to doskonały tego przykład. Pełnometrażowy debiut Terpińskiej daje bez wątpienia estetyczną przyjemność, choć pozostawia głowę pustą, a serce bez drżenia. Ci, którzy liczyli na oryginalny sposób narracji prowadzonej w rytm synkopowanych bitów, będą usatysfakcjonowani. Są jednak też tacy, którzy od filmu oczekują coś więcej niż stukania stopą do rytmu. Nie sądzę, niestety, by Inni ludzie potrafili sprostać ich potrzebom.