„Zegar tyka. Wszystkich” – stwierdził w Myślach nieuczesanych Stanisław Jerzy Lec. Najwyraźniej nasz wielki polski aforysta nie znał Marcysia Gałeckiego (Paweł Domagała). Wieczny chłopiec, fan dresowych bluz, komputerów marki Amiga i metalu puszczanego ze starego kaseciaka. Nigdy nie dorósł i dorosnąć nie chce, jak gdyby podskórnie wyczuwając, że tylko ta niekończąca się młodość pozwala mu przetrwać w prowincjonalnym miasteczku, zapomnianym przez Boga i ludzi, w którym magiczne zaklęcie, wyznaczające niezmienny rytm życia, brzmi: „szkoła, praca, dzieci, zgon”.
Oparta na faktach sprawa morderstwa dokonanego przez Krystiana Balę: sprawcę udało się schwytać tylko dlatego, że szczegóły zbrodni opisał w swojej powieści. Niestety, w rękach Adamik ten kapitalny pomysł grzęźnie w nieznośnej manierze amerykanizmów, czyniących z oryginalnej opowieści przeciętny do bólu kryminał. Śledzimy zatem losy stróża prawa (Łukasz Simlat) – po przejściach i z problemami alkoholowymi, bo czego innego można się spodziewać – który gra w grę z domniemanym zabójcą (Mateusz Kościukiewicz). I wszystko byłoby dobrze, gdyby nie absurdalne decyzje reżyserskie: idiotyczne zachowania głównych postaci, drętwe dialogi, a także – o zgrozo – pozbawiony jakiejkolwiek charyzmy antagonista.
Dokument opowiada o wydarzeniach na Wybrzeżu w grudniu roku 1970 z perspektywy lekarzy, którzy nieśli wówczas pomoc ofiarom. Sama idea stworzenia takiego filmu zasługuje na wielkie brawa, nie tylko dlatego, iż utrwala jedno z najważniejszych wydarzeń polskiej historii XX wieku, lecz także ze względu na to, że ukazuje grudniowe protesty w odmiennym świetle niż zazwyczaj. Lekarze winni wszak nieść pomoc każdemu, zarówno żołnierzom oraz milicjantom, jak i cywilom, co pozwala im zrekapitulować standardowe prezentowanie wydarzeń wyłącznie z perspektywy jednej strony.
Gotów jestem zaryzykować stwierdzenie, iż w dyskursie na temat polskiego kina nadal zbyt mały nacisk kładzie się na znaczenie zmian ustrojowych roku 1989. Niektórzy uznani reżyserzy, tworzący dotąd ambitne, subtelne kino (vide: Stanisław Różewicz) nie potrafili sprostać wymogom wczesnego kapitalizmu. Inni jednak doskonale odnaleźli się w nowej rzeczywistości i zaadaptowali do zmieniających się warunków. Jednym z młodych, którzy wykorzystali nadarzającą się wówczas szansę, był Władysław Pasikowski.
Kinga Jasińska (Anna Andrzejewska) wraca po studiach polonitycznych do rodzinnego domu. Okazuje się, że w opuszczonej przed laty małej miejscowości nie ma dla niej odpowiedniej pracy, a na dodatek nie najlepiej układa jej się z rodzicami. Wkrótce poznaje autsajderkę i malarkę Łysą (Sara Celler-Jezierska), z którą zaprzyjaźnia się i stopniowo spędza coraz więcej czasu. Tymczasem rodzice, żyjący z uprawy tytułowych kwiatów, popadają w tarapaty finansowe, nakręcające spiralę coraz większych problemów.
Zmęczona, rozczarowana życiem Marta (Katarzyna Krzanowska) organizuje przyjęcie dla nastoletniej córki. Dziewczyna nie wraca jednak wieczorem do domu. Bezradna kobieta kontaktuje się z własną matką (Teresa Budzisz-Krzyżanowska), z którą nie utrzymywała kontaktu przez ostatnie trzy dekady. Obie rozpoczynają gorączkowe poszukiwania, przemierzając skąpane w mroku ulice Warszawy. Na pierwszy rzut oka zarysowany wyżej pomysł powinien stanowić punkt wyjścia dla zrealizowania angażującej opowieści o zrastaniu się dawno zadanych ran i jedności w sytuacjach granicznych.
Na ogół na łamach tej strony staram się unikać ironii w myśl dewizy, że naigrywanie się z dzieła kultury znamionuje najczęściej nieumiejętną próbę ukrycia braku rzeczowych argumentów. Tym razem jednak nie potrafię się powstrzymać głównie ze względu na to, jak często film Kos przyrównuje się do produkcji Quentina Tarantino. A zatem, nawiązując do słynnego mema: dziecko prosi o film Tarantino. Mama odpowiada: „Mamy Tarantino w domu”. Rzeczoną domową wersją autora Pulp Fiction okazuje się właśnie Paweł Maślona i jego najnowszy film.
Wiejskimi bezdrożami, po urokliwych równinach Mazowsza toczy się konwój wiozący tajemnicze urządzenie, które ma trafić aż do Szczecina. Robotnicy – których liczba jest stanowczo zbyt duża, biorąc pod uwagę skomplikowanie przydzielonego im zadania – prowadzą beznadziejną egzystencję, odmierzaną mozolnie pokonywanymi kilometrami. Sytuacja komplikuje się, kiedy konwój natrafia na zbyt niski wiadukt, którego pokonanie będzie wymagać wiele – rzecz jasna zupełnie bezsensownego – wysiłku.
Trudno jednoznacznie odpowiedzieć na pytanie, dlaczego w polskim kinie wiek nastoletni częściej niż z pogłębioną analizą spotyka się ze skarykaturyzowaniem. Dość stwierdzić, że rodzimi twórcy – zamiast podejść do problemów dorastania ze zrozumieniem i wrażliwością – wydają się ograniczać badanie tematu do śledzenia rozmów z psychologami w telewizjach śniadaniowych i zdroworozsądkowych diagnoz socjologicznych, które w adolescencji widzą rozsadnik moralnego upadku i dowód na ostateczny kres znanej dotychczas kultury.
Trójka pracowników śląskiej fabryki samochodów osobowych traci zatrudnienie. Aby zapomnieć o tym smutnym wydarzeniu, udają się na imprezowy wieczór do Warszawy, sfinansowany odprawą jednego z nich. W drodze powrotnej przymusowo zatrzymują się w małej miejscowości, gdzie lokalni mieszkańcy biorą ich za niemieckich biznesmenów, mających w okolicy zbudować fabrykę. Już ten lakoniczny opis sugeruje, że Wereśniak nie zamierza wychodzić poza wykorzystanie klasycznego komediowego motywu qui pro quo w odsłonie – co by nie mówić – cokolwiek prostackiej.