Menu Zamknij

Franz Kafka, Zamek. Ruiny

Jedna z nowszych premier Teatru Narodowego (która jednak – o ile mi wiadomo – od czasu publikacji pierwotnej wersji tej recenzji zdążyła spaść z afisza) sięga do tekstu zaliczanego w poczet najtrudniejszych w literaturze XX wieku. Zamek Franza Kafki to swoista powieść-kameleon, co wynika nie tylko z faktu, iż – podobnie jak w przypadku innych dzieł praskiego pisarza – dysponujemy jej niedokończonym szkicem, ale również stąd, że w założeniu ma być ona surrealistyczną impresją, w której fabuła pełni funkcję drugorzędną. Paweł Miśkiewicz dowodził jednak niejednokrotnie, iż takie wyzwania są mu niestraszne: jest on wszak specjalistą od przekładania prozy na język teatru. A jednak tym razem coś wyraźnie zawiodło: w trybach scenicznej maszyny donośnie chrzęści piach.

Na początku nic nie zwiastuje takiego obrotu rzeczy. Wręcz przeciwnie: inaugurujące dwadzieścia minut wciąga widza w bardzo interesującą narrację, wyraźnie ciążącą w stronę opowieści grozy. Oto do miasteczka przybywa geometra, który ma pracować w górującym nad okolicą zamku. Szybko okazuje się, że tytułowa budowla kładzie się głębokim cieniem na wszystkim, co dzieje się w dolinie. K. wikła się w toczoną przez mieszkańców niejasną grę, dla których tytułowa budowla to Misterium, niedostępne i niepojęte, a zarazem domagające się obrony przed obcymi. Ta pierwsza część spektaklu przyciąga uwagę umiejętnie prowadzoną opowieścią, fenomenalną warstwą muzyczna i grą świateł. Czuje się w tym segmencie tak charakterystyczny dla Kafki klimat rodem z mrocznej baśni albo nieprzyjemnego, groźnego snu. Szybko jednak okazuje się, że fenomenalne otwarcie stanowi moment, w którym spektakl wykłada właściwie wszystkie najlepsze karty na stół, co sprawia, że wraz z upływającym czasem coraz bardziej zaczyna brakować inscenizacyjnej materii. Akcja zwalnia, napięcie i nastrój ulatają, gdzieś w tle próbuje błyszczeć humor, który jednak wpada w głęboki dysonans z praktycznie niemilknącym, mrocznym dźwiękiem wiolonczeli. Kolejne sceny pchają akcję do przodu, ale toczy się ona ślamazarnie, a co gorsza – jak można się wkrótce domyślić – do niczego nie prowadzi. O tym, że taki zlepek scen utrzymanych w dusznym klimacie może dać efekt w postaci sztuki porywającej, świadczy również wystawiana na deskach Narodowego Matka Joanna od aniołów. Tam jednak powietrze wprost iskrzyło od napięcia, co powodowało, że w niejednokrotnie przeciągniętych scenach widz wbijał paznokcie we wnętrza dłoni, wyczekując jakiejś wielkiej, kulminującej wszystkie dotychczasowe zdarzenia katastrofy. W przypadku Zamku nie doznaje się nic prócz znużenia.

Zamek

Byłoby zapewne inaczej, gdyby w tej zagadkowej opowieści, pełnej porozrzucanych tropów interpretacyjnych, znaleźć klucz, który mógłby nadać im większą czytelność. Niestety: niektóre z symboli do końca spektaklu pozostają niezrozumiałe, przez co zwiększają tylko poczucie zagubienia, a w konsekwencji – zniechęcenia. Dziecięcy chórzyści pięknie śpiewają pieśni, cóż jednak z tego, skoro nie zrozumieją ich ci, którzy nie władają językiem Goethego? Można rzecz jasna sprawdzić po spektaklu, o jakie utwory chodzi, ale – jak zauważa sam reżyser w jednym z wywiadów – teatr dzieje się tu i teraz, żadne zatem dopowiedzenie post factum nie jest w stanie zmienić pierwotnego odbioru. Nie sposób wykoncypować, jaka myśl stała za stworzeniem bardzo symbolicznej scenografii, która jest zarazem wnętrzem i zewnętrzem, a do tego oddziela ją od widowni zagadkowe zagłębienie. Nie ma wątpliwości, że elementy te muszą mieć jakieś znaczenie, ale ich sens nie tylko nie zostaje wyjaśniony, ale nawet przybliżony. Niekonsekwentnie wydaje się użyte oświetlenie, które co jakiś czas zmienia kolor. Celem – jak się zdaje – jest wprowadzenie jeszcze większego oniryzmu, można się jednak zastanawiać, dlaczego zdecydowano się na taki zabieg w tych, a nie innych scenach? Najkrótszą odpowiedzią na te wszystkie pytania byłoby stwierdzenie, iż nie należy ich w ogóle zadawać, bo spektakl posługuje się atmosferą snu, w której pewne wydarzenia rozgrywają się poza znaną nam z jawy logiką. Jednak taka interpretacja również nie spotyka się z jednoznacznym potwierdzeniem, co sprawia, że u swych źródeł spektakl cechuje nieunikniona wieloznaczność. Dlatego zapewne Zamek tak bardzo przypomina postmodernistyczną układankę, którą każdy widz może skomponować na swój własny sposób.

Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie to, że uczynienie z przedstawienia teatralnego projekcji na wzór osławionego testu Rorschacha ma bezpośredni wpływ na to, co mogą zaprezentować aktorzy. Ci wprost dwoją się i troją, by nadać swym postaciom wyrazistość, w czym niejednokrotnie odnoszą sukces. Świetną decyzją było obsadzenie w głównej roli Dominiki Kluźniak – fakt, że wszystkie postaci zwracają się do niej jak do mężczyzny tylko wzmacnia surrealistyczny wydźwięk sztuki. K. w jej interpretacji to człowiek nieoczywisty: władczy, niekiedy brutalny, podszyty kłamstwem, ale jednocześnie na wskroś ludzki, bo targany nieobcymi nam namiętnościami. W niczym nie ustępuje jej odgrywający aż trzy role – w tym fenomenalnego Wójta – Mateusz Rusin. Jednakże dobra obsada nie potrafi stworzyć organicznej całości, za dużo jest tu bowiem indywidualności, jak gdyby każdy z aktorów interpretował świat przedstawiony i swoje w nim miejsce na własny sposób. Trudno nie odnieść wrażenia, że w którymś momencie zabrakło jednoznacznych wskazówek ze strony reżysera, który byłby w stanie nadać spektaklowi odpowiedni rytm, a przede wszystkim – cel. Wniosek ten jest tym bardziej prawdopodobny, że wczytując się w wywiady z Miśkiewiczem, uwagę zwraca, jak zręcznie unika on odpowiedzi na pytanie, o czym ma opowiadać jego sztuka. Wśród patchworku wymienianych przez niego pomysłów można znaleźć problem biurokracji, kłamstwa czy przemocy instytucji nad jednostką. Wydaje się jednak, że zabrakło decyzji, co ma być motywem przewodnim. I to w spektaklu boleśnie widać.

Zamek

W rezultacie, kiedy trzy godziny wreszcie się kończą, a aktorzy wychodzą, by zebrać brawa, nie sposób pozbyć się dojmującego wrażenia, że Zamek zupełnie o niczym nie traktuje. Musimy rzecz jasna pamiętać, że do tej pory toczą się spory, czy powieść Kafki w ogóle daje się zinterpretować. Jeżeli odpowiedź na to pytanie jest przecząca, wskazywałoby to, że – wbrew powyższym uwagom – Miśkiewicz odniósł sukces, proponuje bowiem wierną adaptację książki. Sęk w tym, że nawet bezkształtność wyjściowego tekstu nie stanowi dobrej linii obrony przed zarzutem braku treści. W takim bowiem wypadku należałoby przynajmniej oczekiwać, że powiedzie się chociaż próba wykreowania sugestywnej atmosfery, odsłaniającej ciemną jak bezksiężycowa noc duszę Kafki, niepozbawioną zarazem niespodziewanych rozbłysków humoru. Jednak w tym aspekcie również trudno mówić o powodzeniu: spektakl nie sprawdza się ani jako opowieść, ani jako impresja, dlatego pozostawia po sobie poczucie pustki. Jest ono tym bardziej wyraźne, że na scenach Narodowego gościły trudniejsze przedstawienia, dające mimo to o wiele większe wrażenie bogactwa treści. Grana jeszcze do niedawna Duszyczka Tadeusza Różewicza – pogrobowiec Jerzego Grzegorzewskiego – stanowiła przecież piekielnie trudny do spójnego ułożenia zestaw scen i scenek o symbolice tak pogmatwanej, że rolę w interpretacji odgrywały nawet kolory scenografii. Jeżeli Zamek miał podobne ambicje, to niestety nie udało się im sprostać. Nie pomaga w tym ani wspomniany już brak klucza, ani pozornie symboliczne decyzje inscenizacyjne, motywowane jednak głównie koniecznością zaaranżowania scenografii, a nie przekazania jakiejkolwiek idei.

Reżyser przyznaje, że długo nie mógł oprzeć się pomysłowi, by w tej poszatkowanej opowieści, jaką proponuje ostatnia książka Kafki, dać dojść do głosu każdej z postaci i każdemu z wątków, co pozwoliłoby jednocześnie rozejść się narracji. Miśkiewicz stwierdza jednak, że podobno z takiego pomysłu zrezygnował. Celowo używam słowa „podobno”, nie jestem bowiem pewny, czy główne elementy tej idei nie wtopiły się w inscenizację na tyle głęboko, że sam twórca nie jest w stanie ich dostrzec. Niestety, dla trwającej trzy godziny sztuki ma to konsekwencje druzgocące. Naprawdę interesujące, gęste i sugestywne sceny dałoby się zamknąć w godzinnym przedstawieniu, które miałoby zapewne moc gromu, na długo pozostawiając widza w atmosferze snu, z którego chciałby się – podobnie jak K. – przebudzić. Jednak spektakl rozciągnięty na sto osiemdziesiąt minut sprawia, że odbiorca musi łowić te krótkie chwile czystej sztuki, a następnie przeczekiwać przeciągnięte, pozbawione temperatury sceny, z których nic nie wynika. Efekt – choć smutny – może być jeden: owacje odwrotnie proporcjonalnie do czasu trwania sztuki.

Autor: Franz Kafka
Przekład: Krzysztof Radziwiłł, Kazimierz Truchanowski
Reżyseria: Paweł Miśkiewicz
Teatr / Scena: Teatr Narodowy / Scena przy Wierzbowej
Data premiery: 2021
5
Przeciętny
Opublikowano wRecenzje

Podobne wpisy

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

×