Menu Zamknij

Glenn Hughes, Chosen. Bilet na koncert

Bez mała sześćdziesiąt lat na scenie – takim dorobkiem może pochwalić się bardzo mała liczba rockowych wykonawców. Jeżeli dodamy do tego współpracę z największymi zespołami, takimi jak Black Sabbath czy Deep Purple, wniosek może być tylko jeden: Glenn Hughes to jeden z najbardziej doświadczonych muzyków nadal aktywnych na scenie. Jego piętnasty solowy album ukazał się po aż dziewięcioletniej przerwie. Dzięki temu słuchacz może mieć uzasadnioną nadzieję, że Chosen to efekt rzadkiej synergii: kunsztu artysty z najlepszymi spośród zbieranych przez dekadę pomysłów. Jak to jednak z nadziejami bywa, im większe one są, tym boleśniejsze rozczarowanie powodują.

Chciałbym od razu podkreślić: Chosen nie jest płytą złą. To krążek sprawnie zagrany, nieźle zrealizowany i niegłupio pomyślany. Sęk w tym, że jest on tylko dobry, podczas gdy osoba Hughesa i jego długotrwały studyjny post pozwalały oczekiwać jednak czegoś więcej. Tymczasem najnowszy album Anglika to po prostu tradycyjny hard rock przyrządzony na modłę współczesną. Na pierwszy plan wysuwa się więc twardy riff, perkusja, czasem błyśnie interesująco przetworzony bas albo syntezator. Klasyka? Owszem – niekiedy wręcz świadomie kłaniająca się w pas latom 80. Tak jest w przypadku podbitego nieco bluesowym pulsem Hot Damn Thing, który bez problemu można by umieścić na dowolnej hard rockowej płycie sprzed pięćdziesięciu lat i nikt nie miałby wrażenia dysonansu poznawczego. Większość piosenek ciąży jednak wyraźnie w stronę brzmienia unowocześnionego, co – w zależności od gustu – można poczytywać jako zaletę lub wadę. Weźmy The Lost Parade: swoiste rockowe ABC, oparte na otwierającym riffie, podbitym następnie power chordami i zamknięte w typowej do bólu zwrotkowo-refrenowej strukturze. Czy tego typu utwór daje radość? Oczywiście: jest mocny, ciosany, prawidłowo zaśpiewany. Czy da się go zapamiętać bez trzydziestokrotnego przesłuchania? No właśnie…

Gwoli uczciwości, Chosen bardzo daleko do miana zestawu generycznych piosenek wyplutych przez przepracowaną sztuczną inteligencję. Wprost przeciwnie – Hughes wkłada wiele wysiłku, by każdy z utworów ożywić i nieco w nim zamieszać, dodając inny zestaw przypraw. Tłumienia, pauzy, gitarowe efekty, nawet perkusyjne triole w przejściach – to rozwiązania, które proponuje on już w otwierającym krążek Voice In My Head. Im dalej, tym takich interesujących rozwiązań jest więcej. Spośród nich wybija się kapitalne otwarcie Black Cat Moan, w którym skoczny groove, stanowiący leitmotiv całej piosenki, przechodzi w końcówce w krótki funkowy pasaż jako żywo przypominający gitarę Johna Frusciante. Równie dobrze wypada początek In The Golden, który ma sznyt wybitnie industrialny. Utwór ten to zresztą przypadek bardzo ciekawy, bo zakończenie, podbite przetworzonym basem i utrzymane w szybkim tempie, pozwala odpowiedzieć na pytanie, jak brzmiałoby Highway Star, gdyby nagrano je dzisiaj.

To jednak detale i ozdobniki. Główna część płyty wypada standardowo i zachowawczo. A szkoda, bo choć życzę Hughesowi dwustu lat życia, to przecież to dziełko może być jego ostatnim. Ryzyka nie bał się na przykład Ozzy Osbourne nagrywając Patient Number 9 – płytę nieco nierówną, ale po pierwsze bardzo podobną brzmieniowo do Chosen, a po drugie, w przeciwieństwie do tej ostatniej mającą swoje jasne, zapadające w pamięć punkty, jak np. Immortal. Ba! Nawet Deep Purple na swym najnowszym wydawnictwie potrafiło zaproponować utwory znakomite, jak chociażby singlowe Pictures of You. Hughes tymczasem nie ma zamiaru rozpieszczać słuchacza takimi cymesami: ma być prosto i mocno. A że niekoniecznie oryginalnie? To już inna sprawa.

Na osobny akapit zasługuje produkcja. W pojawiającym się wyżej komentarzu, że Hughes uwspółcześnił brzmienie, kryje się nie tylko stwierdzenie faktu, ale także zarzut, że również w tym aspekcie płyta nie potrafi zaciekawić. Najbardziej bodaj przeszkadza agresywnie samplowany werbel i mocno skompresowana stopa, która ma dużo basu, ale mało ataku. Niestety, także gitary, choć czasami zagrane z ciekawym efektem (np. wah-wah w My Alibi) są płaskie, jak gdyby wszystkie przestery dodano nie w momencie nagrywania, ale dopiero w postprodukcji. Domyślam się oczywiście, że jest to wrażenie złudne, ale sporo mówi o nieco plastikowym, mocno obrobionym charakterze krążka. Raz jeszcze za wzór w tym aspekcie może posłużyć zeszłoroczna płyta Deep Purple, gdzie produkcja sięgała do korzeni, ale jednocześnie nadawała utworom sznyt godny trzeciej dekady XXI wieku. Na Chosen takiego dystynktywnego charakteru brak, przez co płyta brzmi po prostu do bólu przeciętnie.

Mimo tych wszystkich uwag, nie twierdzę, że najnowsze dziełko Hughesa jest nieudane, bo – raz jeszcze powtórzę – to nieprawda. Wprost przeciwnie: album daje sporo frajdy, jakkolwiek niekoniecznie podszytej głębszymi przeżyciami. Nie sądzę zarazem, by zasługiwał on na ocenę tak wysoką jak ta widoczna poniżej. Naciągam jednak notę z dwóch powodów. Jeden z nich to rozmieszczone na płycie tu i ówdzie smaczki, przy których można uśmiechnąć się pod nosem i pokiwać z uznaniem głową. Drugi – może ważniejszy – to fakt, iż te standardowe piosenki prawdopodobnie pokażą prawdziwy pazur podczas występów na żywo. Można zatem potraktować Chosen jako zaproszenie na koncert, w tej zaś funkcji krążek sprawdza się naprawdę nieźle. A że nie jest to muzyka do wielokrotnego odkrywania? No cóż, trudno czynić jej z tego zarzut, skoro nie zdradza ona takich ambicji. Ja zaś nie mam o to pretensji, bo Hughes spełnia oczekiwania, jeżeli zaś zawodzi nadzieje, to głównie z winy tego, kto je żywił.

Wykonawca: Glenn Hughes
Tytuł płyty: Chosen
Gatunek: hard rock
Data wydania: 2025
Długość: 50:50
7
Dobra
Opublikowano wRecenzje

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

×