„Ile razy można oglądać to samo?” – chciałoby się donośnie zapytać po projekcji pełnometrażowego debiutu Aleksandry Terpińskiej. Ile jeszcze razy Warszawa (lub dowolna inna polska metropolia) zostanie sprowadzona do szarego morza betonu, upadłego bardziej niż Gotham City, opanowanego przez alkoholików i narkomanów, a przede wszystkim ludzi cierpiących na całkowity uczuciowy chłód, niczym klątwa przekazywany z pokolenia na pokolenie? O blokowiskach w latach dziewięćdziesiątych – tych, na których panowała beznadzieja, bieda i prawo silniejszego – opowiadał fantastyczny Poniedziałek Witolda Adamka, a z perspektywy czasu – Jesteś bogiem Leszka Dawida.
Kapitan Roman Markowski schodzi na ląd po pięciomiesięcznym rejsie. Ma nadzieję, że spędzi na nim nieco czasu – w Szczecinie ma dziewczynę, a w Warszawie byłą żonę i nastoletniego syna. Jego życie zawodowe i prywatne szybko się jednak komplikuje: syn ucieka z domu, armator wysyła go zaś w kolejny rejs. Celem Kuźmińskiego – bardzo skromnym zresztą – jest ukazanie osobliwego etosu pracy na morzu, zwłaszcza ciągłego niespełnienia: tęsknoty za wodą na lądzie, a za lądem na wodzie.
Setki tysięcy ludzi na plażach, odległe grzmoty dział artylerii, dziesiątki samolotów wroga na niebie, nerwowe manewry statkami na skrytych w mroku wodach kanału La Manche, chaos, strach, a zarazem wielki zryw patriotyczny setek zwyczajnych Brytyjczyków gotowych nieść pomoc własnym żołnierzom: to prawdziwa Dunkierka. Niestety, jest to zarazem ta Dunkierka, której w filmie Christophera Nolana się nie zobaczy. I nawet jeżeli usilnie utrzymywać, jak chcą niektórzy psychofani brytyjskiego reżysera, iż jego produkcja poświęcona ucieczce z francuskiego wybrzeża nie pretenduje do bycia dokumentem, to na niewiele się to zda. Owszem, zgadzam się, że Dunkierka to nie opowieść na faktach, to także nie film wojenny, dramat ani thriller.
Niewiele płyt wydał The Offspring przez ostatnie dwadzieścia lat działalności, większość z nich stanowią zaś niezbyt interesujące próby nawiązania do dawnej świetności. W tym względzie wydany w roku 2012 album Days Go By to interesujący wyjątek. Oczywiście, jak na zespół Hollanda i kolegów przystało jest tu kilka spektakularnych niewypałów jak utwór tytułowy, czyli średniak utrzymany w stylu Foo Fighters albo Cruising California, które niby mruga okiem i udaje autoparodię, ale jednak stanowi kolejną upartą próbę powrotu do sukcesów z czasów Americany.
Kolejna adaptacja jednego z najważniejszych dzieł kultury rosyjskiej – nieśmiertelnej powieści autorstwa Lwa Tołstoja. Rose nie sili się na żadne fabularne ani stylistyczne wolty: z charakterystycznym dla siebie, nieco onirycznym stylem konstruuje typową intrygę miłosną. Czyni to jednak ze znakomitym rezultatem. Uwagę zwraca przede wszystkim świetne aktorstwo: każda z głównych postaci – zwłaszcza Sophie Marceau i Sean Bean – brawurowo wczuwa się w swoją rolę, przez co świat przedstawiony od pierwszych chwil wypada autentycznie. Fenomenalne wrażenie robią także lokacje: nakręcenie filmu w Moskwie i Sankt Petersburgu okazało się świetnym wyborem, żadna bowiem lokacja leżąca poza Rosją (nie mówiąc o wnętrzu studia) nie jest w stanie uchwycić klimatu Wschodu.
Ta stosunkowo nieduża objętościowo książka stanowi bardzo cenne źródło pamiętnikarskie, dotyczące jednego z najmroczniejszych okresów w dziejach naszego kraju. Jego autor – ks. Henryk Peszko – urodzony na podkarpaciu, ale przez większość swego życia związany z terenami obecnego województwa świętokrzyskiego – miał okazję doświadczyć przedwojennego wychowania, partyzanckiej tułaczki, lat powojennej odbudowy, a wreszcie katowni UB. Autor opisuje wszystkie te wydarzenia w sposób stosunkowo chłodny i zdystansowany, acz niepozbawiony niekiedy humoru i szczypty ironii.
Scena numer jeden. Urząd miasta. W tle słychać telewizor, w którym nienaturalnego wywiadu udziela prezydent Wrocławia, rozprawiając o planowanej wizycie papieża. W międzyczasie faks wypluwa informację o prognozach opadów. Scena numer dwa. Kobieta o zaciętej, butnej twarzy mierzy poziom wody na Wiśle, a następnie jest świadkiem, jak fatalnie wymodelowana komputerowo sarna pada, postrzelona przez myśliwego. W złości atakuje mężczyznę, grożąc mu nożem i zabierając dokumenty. Scena numer trzy: nasza dzielna obrończyni przyrody uprawia szybki seks w brudnej przyczepie kampingowej, zachęcona słowami „Może sami zrobimy dziś jelonka?”.
Grupa przyjaciół spotyka się na kolacji, by obserwować zaćmienie księżyca. W trakcie rozmowy wpadają oni na pomysł, by odczytywać na głos wszystkie przychodzące wiadomości i udostępniać połączenia telefoniczne. W myśl oryginalnego włoskiego tytułu („Doskonale nieznajomi”), na jaw zaczynają wychodzić kolejne skrzętnie skrywane tajemnice. Film Paolo Genovese chce uchodzić za ważny głos w debacie nad prywatnością w czasach mediów społecznościowych, a przy okazji ma ambicje, by zaniepokoić sumienie skalą wszechobecnego kłamstwa. Warstwa intelektualno-moralna nie wypada jednak tak przekonująco, jak wydawałoby się na papierze.
Rosół, schabowy, ciasta, koreczki, a także – jakżeby inaczej – dużo wódki. Orkiestra właśnie się stroi, goście lada chwila zaczną zjeżdżać się z kościoła. Typowe wesele? Nie tym razem. Okazuje się bowiem, że pan młody w ostatniej chwili uciekł sprzed ołtarza. Jak teraz wyjść na środek i oznajmić: „Nie ma wesela. Wszyscy do domu”? Co ludzie powiedzą, co powie ksiądz dobrodziej, jak przeżyć to upokorzenie?
Sytuacja byłaby z pewnością łatwiejsza, gdyby sam fakt niezjawienia się pana młodego na ceremonii był jedynym powodem do wstydu. Tak jednak nie jest.