Jarosław Iwaszkiewicz posiadał niezwykły talent do pisania historii, które bez większego trudu da się przełożyć na język filmu. Nie może zatem dziwić, że lista jego dzieł – głównie opowiadań – które doczekały się ekranizacji, liczy kilkadziesiąt pozycji. Wśród nich są tak wybitne obrazy jak Ryś Stanisława Różewicza czy Matka Joanna od aniołów Jerzego Kawalerowicza. Panny z Wilka to natomiast tekst wyjątkowo trudny do oddania na celuloidowej taśmie – jednostajny, melancholijny, chwytający za serce refleksyjnością, trudną do wyrażenia obrazem. Być może stąd właśnie bierze się przyczyna tego, że mimo usilnych prób, Andrzej Wajda nie poradził sobie z literackim pierwowzorem.
Cel Iwaszkiewicza wydawał się prosty: chodziło o sportretowanie człowieka, który dobiegając czterdziestki, podsumowuje nie do końca udane życie. Studia przerwane wojną, samotność maskowana poświęceniem dla innych, brak nadziei, że w życiu może coś jeszcze się wydarzyć – oto ogólny rys Wiktora Rubena, jaki wyłania się z kart opowiadania. Wilko, w którym mieszkają tytułowe siostry, to swoista Arkadia, w której na każdym kroku powracają wspomnienia z utraconej młodości, budzące niepokój ustawicznie rezonującym pytaniem „Co by było, gdyby wszystko potoczyło się inaczej?”. Iwaszkiewicz fenomenalnie gra zarówno sugestywnymi krajobrazami, jak i detalami, które razem dają wrażenie pulsującej prawdziwym życiem, onirycznej wsi lat 20. XX wieku. Sentyment bije z odległego szczekania psów, zarośniętego chwastami cmentarza, bladych sierpniowych pól, a przede wszystkim – przygaszonych wrażeń głównego bohatera. To bowiem, co najważniejsze, dzieje się we wnętrzu tego ostatniego: to z nim czytelnik idzie krok w krok przez całą historię.
Wajda nie zadał sobie trudu, by oddać tekst literacki z tego rodzaju subtelnościami. W jego wydaniu Panny z Wilka to typowy romans z ledwie zarysowaną warstwą psychologiczną, która bynajmniej nie przydaje opowieści wiarygodności ani głębi. Melancholia – stanowiąca ratio essendi oryginału – zostaje sprowadzona do kilku wydeklamowanych uwag, dodanych tylko po to, by posklejać nieistniejące motywacje głównego bohatera. Postać Wiktora okazuje się zresztą czysto pretekstowa, oko kamery koncentruje się bowiem na zamieszkujących Wilko kobietach, a zwłaszcza – na ich nieokiełznanych uczuciach. Faktem jest, że w pierwowzorze brakuje kluczowego dla języka filmu wyraźnie zarysowanego konfliktu, Wajda jednak rozwiązuje ten dramaturgiczny problem w sposób najgorszy z możliwych: antagonizuje kobiece bohaterki, nie dając im zarazem żadnych powodów do rozpalenia na nowo dawno zapomnianych namiętności. W rezultacie egzystencjalna opowieść o próbie podsumowania życia przedzierzga się w fabułę rodem z Harlequina, w którym zmęczony życiem mężczyzna o powierzchowności żigolaka przybywa do domu, gdzie na jego widok głowę tracą wszystkie kobiety.
Co ciekawe, wydaje się, że decyzja o takim niefortunnym rozłożeniu akcentów została powzięta nie na etapie scenariusza, lecz prac na stole montażowym. W dokumencie Pogoda domu niechaj będzie z tobą…, nakręconym przy okazji realizacji filmu fabularnego, widzimy bowiem wiele scen, które ostatecznie pozostały niewykorzystane. Są wśród nich fragmenty, które ukazują inne, bardziej refleksyjne oblicze Wiktora – a przez to nawiązują do właściwego celu opowiadania. Trudno dociec, dlaczego z nich zrezygnowano; można jedynie żałować, że tak się stało.
Pannom z Wilka nie pomaga niestety dziwaczna, nieumiejętnie poprowadzona narracja. Wajda nie potrafi przekonać widza, że bohaterami filmu są ludzie z krwi i kości, żyjący własnym życiem. Uwaga ta w szczególności tyczy się dialogów, które nie przypominają rozmów normalnych ludzi: każda z nich pcha fabułę do przodu, ale pomiędzy tymi doniosłymi tyradami brakuje small talku, niewinnych uwag i żartów. Karykaturalnie pod tym względem wypada postać ciotki Wiktora (Zofia Jaroszewska). Kobietę, która nie widziała swego siostrzeńca od piętnastu lat, interesują wyłącznie kwestie matrymonialne – ważne oczywiście dla fabuły, ale zupełnie nieistotne dla ludzi, którzy tak długo nie mieli ze sobą kontaktu. Nie jest to zresztą jedyny przypadek, w którym to bohaterowie żyją dla tekstu – a nie na odwrót. Następujące po sobie sceny nie prowadzą do żadnego punktu kulminacyjnego, chyba że za takowy uznać histeryczną reakcję Tuni na opuszczenie Wilka przez Wiktora – motyw dodany przez scenarzystę, Zbigniewa Kamińskiego, a zarazem trudny do psychologicznie wiarygodnego zinterpretowania (poza banalną konstatacją, iż bohaterka jest w istocie histeryczką). Niezrozumiałym zabiegiem jest krótkotrwała zmiana punktu widzenia, z jakiego prowadzona jest akcja. Iwaszkiewicz pod tym względem zachowywał żelazną konsekwencję – jego narrator jest wprawdzie trzecioosobowy, ale ograniczony: wie i widzi tyle, ile Wiktor. Wajda również trzyma się tego sposobu opowieści, lecz zarazem w kilku miejscach od niego odchodzi (np. w scenie rozmowy Joli z mężem), co wprowadza wrażenie nieprzyjemnego dysonansu. Można się zresztą zastanawiać, czemu ma służyć taka niekonsekwencja, skoro sceny zaburzające tok narracji właściwie niczego nie wnoszą.
Być może te negatywne wrażenia byłyby mniej dojmujące, gdyby Panny z Wilka stanowiły dzieło przekonujące i prawdziwe. Niestety, jest zupełnie inaczej, na co składa się kilka przyczyn. Główną z nich są błędy w obsadzie. Daniel Olbrychski – prywatnie ulubieniec Iwaszkiewicza – zupełnie nie nadaje się na charyzmatycznego, choć przytłoczonego życiem byłego żołnierza, jego bohater nie ma w sobie bowiem autentyzmu ani życia wewnętrznego. Już pierwsza scena na cmentarzu boleśnie uświadamia, że Olbrychski nie będzie grał, lecz deklamował, niczym w niezbyt udanym Teatrze Telewizji. Jego bohater jest psychologicznie płytki, jednowymiarowy, co jednak – jak już zauważyłem – przeszkadza tylko do pewnego stopnia, bo Wiktor stanowi zaledwie pretekst do opowiedzenia historii o kimś zupełnie innym. Błędem wydaje się również zaproszenie do współpracy aktorów francuskich: dogrywane dialogi wyraźnie rozmijają się ruchem ust, a głosy niekoniecznie pasują do twarzy. W rezultacie wrażenie sztuczności tylko się zwiększa. Razi chrzęszczący niekiedy montaż i osobliwie dodana, milknąca w połowie neutralnych scen muzyka. Wszystkie te elementy, zwłaszcza wzięte razem, sprawiają że Panny z Wilka donośnie szeleszczą celulozą.
Wilko w interpretacji Wajdy jest światem pięknym, ale martwym, pieczołowicie skonstruowanym skansenem, którego nie zamieszkują prawdziwi ludzie, lecz marionetki i woskowe figury. Mimo wspaniałych kadrów, mimo bardzo dobrych ról kobiecych, czuć czająca się pod powierzchnią pustkę. Z literackiego pierwowzoru pozostał tytuł i imiona postaci, ale sam zamysł i przesłanie przeszły daleko idącą metamorfozę – tak daleką, że ten, kto zachwycił się prozą Iwaszkiewicza, przeżyje głębokie rozczarowanie filmem. Ale nawet gdyby Panny z Wilka nie zostały zdewastowane siłową próbą przełożenia na język obrazu, trudno byłoby im się obronić. Film cierpi po prostu na scenariuszowe ubóstwo, przykryte pięknymi strojami z epoki, lekko zamglonym obrazem rodem z Pikniku pod Wiszącą Skałą i głębokimi przemyśleniami, kierowanymi jednak niezmiennie w pustkę.
Wszystko to sprawia, że Panny z Wilka należy do tych filmów Wajdy, które adresowane są przede wszystkim do uczniów, chcących zastąpić dwugodzinnym seansem lekturę opowiadania, od lat już zresztą nieobecnego w szkolnym kanonie. Ten natomiast, kto sięgnął lub chce sięgnąć po tekst Iwaszkiewicza nieprzymuszony listą tekstów obowiązkowych do matury, może bez żadnej straty pominąć ekranizację. Przypomina ona bowiem mury opuszczonego kościoła: choć rozkład pomieszczeń nie uległ zmianie, to w środku nie ma już ołtarza, wiernych ani żadnego bóstwa. W rezultacie w tych pustych ścianach trudno przeżyć coś więcej niż zaspokojenie historycznej ciekawości.